Szanowna Redakcjo!
Piszę do Was, bo myślę, że nie tylko ja mam taki problem. Coraz więcej ludzi przejmuje się losem zwierząt i własnym zdrowiem, rezygnując z przyjmowania pokarmów zwierzęcych lub przynajmniej mięsa. Można powiedzieć, że weganizm i wegetarianizm są teraz w modzie, co bardzo mnie cieszy. Sama zrezygnowałam z kotletów i wędlin już 3 lata temu. Mam się świetnie, czuję się dobrze, jestem zdrowa jak ryba i co najważniejsze – mam czyste sumienie. Jestem pewna, że do mięsa już nigdy nie wrócę. Nie tylko się od niego odzwyczaiłam, ale zwyczajnie się go brzydzę.
Nie wyobrażam już sobie, żebym miała za własne pieniądze kupić kawałek schabu lub piersi z kurczaka, a potem dotykać je rękami. Już nawet nie wspominam o przygotowaniu mięsnej potrawy i włożenia tego do ust. To już zupełnie odpada i nie ma takiej możliwości. Nie jestem dziwaczką – zapytajcie innych wegetarian i wegan, a każdy potwierdzi, że tak to wygląda. Zwłaszcza, że ja zrezygnowałam ze zwierzęcego białka nie tylko dla zdrowia, ale dlatego, że było mi żal zwierząt. Mój mąż tego nie rozumie, a znaleźliśmy się w specyficznej sytuacji...
Ślub wzięliśmy jeszcze zanim przeszłam na wegetarianizm i mąż pamięta czasy, kiedy razem potrafiliśmy wyjść wieczorem na kebaba, a w weekend smażyłam dla niego kotlety. Myślałam, że już się od tego odzwyczaił, ale czuję, że on ma ciągle żal. Czasami coś tam mruczy, że chciałby, aby znowu było „normalnie”. Wtedy go pytam, czy ma mnie za nienormalną i on oczywiście zaprzecza. „Nie o to mu chodzi”. To o co? Jak kocha, to powinien poprzeć moją decyzję, bo wie, jakie to jest dla mnie ważne. No, ale ok, jakoś przeżył te 3 lata. Nasze życie od tego czasu trochę się zmieniło.
Wzięliśmy ślub, a rok temu zaszłam w ciążę. Dzisiaj nasza córka ma 3 miesiące i na razie nie ma problemu z jej karmieniem. Tylko, że czas szybko biegnie i niedługo staniemy przed decyzją, co powinna jeść. A raczej on stanie, bo dla mnie nie ma żadnej dyskusji. Nie chcę, żeby kiedykolwiek jadła mięso – to po pierwsze. A po drugie – ja już mięsa nie przygotowuję w domu, więc kto miałby je gotować dla córki? Mąż jest w kuchni zupełnie nieporadny. Więc niby wszystko jasne, a on dalej marudzi.
Według niego powinnam schować do kieszeni swoją miłość do zwierzaków i własne smaki, bo małe dziecko potrzebuje mięsa, aby się zdrowo rozwijać. Dla niego to proste. Sama nie muszę jeść takich rzeczy, ale dla córki mam biegać do sklepu mięsnego, przygotowywać takie potrawy, a potem pewnie ich próbować, bo na ślepo dziecku nie podam. Każdy wegetarianin i weganin dobrze wie, że jest to niemożliwe. Po 3 latach bez mięsa nie jestem w stanie tego zrobić. Nawet jeśli chodzi o najukochańsze maleństwo. Nie potrafiłabym spojrzeć w lustro, a jeszcze bym zwymiotowała.
Na samą myśl, że mam w rękach kawałek schabu albo jakiś drób, dosłownie miękną mi kolana. Od razu mam odruchy wymiotne. Sytuacji nie poprawia jego postawa i ciągłe wiercenie mi dziury w brzuchu. Nie mówi tego wprost, ale z tego, co słyszę, to muszę to zrobić dla dziecka. W przeciwnym razie wyjdę na złą matkę, bo stawiam własne widzimisię ponad jego dobrem. To jest najgorszy szantaż, jaki mogę sobie wyobrazić. Bo muszę tego słuchać, a wiem, że nigdy się na to nie zdecyduję.
Do tej pory byliśmy zgodni niemal we wszystkim i przez wiele lat związku prawie nigdy się nie kłóciliśmy. Zdarzały się sprzeczki o głupoty, ale to pierwsza taka poważna kryzysowa sytuacja. Rozmawiamy o tym od momentu, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Niedługo przyjdzie moment poszerzenia menu córki i boję się, że konflikt przybierze na sile. Nie wiem co mam zrobić, żeby on przestał i zaakceptował mój wybór. Podsuwam mu pod nos mnóstwo publikacji, które mówią o tym, że można żyć normalnie bez mięsa. Dziecko będzie się normalnie rozwijać, bo zadbam o zbilansowaną dietę. Tyle, że bez zwierzęcego tłuszczu.
Jego zdaniem zaczynam się zachowywać jak „sekciara”, które własne wierzenia stawia ponad zdrowym rozsądkiem. To bardzo krzywdzące, bo od kiedy wrażliwość na cierpienie innych (w tym przypadku zwierząt) można porównać do sekty? Opieram się na własnych przekonaniach, ale też wiarygodnych badaniach. Te mówią wprost, że wegetariańskie dzieci rosną, rozwijają się i są wręcz zdrowsze od tych, którym wprowadza się do diety mięso. To nie jest tak, że jestem w tej chwili w stanie wybierać między tym i tamtym. Ja mięsa już nigdy nie tknę!
Rozmawiałam na ten temat z moim lekarzem i na szczęście trafiłam na oświeconego człowieka. Według niego mam pełne prawo zdecydować o tym, czy moje dziecko będzie jadło mięso. Ma sporą wiedzę na ten temat, prowadził już kilka takich matek i jeszcze się nie spotkał z negatywnymi konsekwencjami.
Mój mąż ma zerową wiedzę na ten temat, a niestety wtóruje mu też jego matka. Od momentu, kiedy powiedziałam o ciąży jego rodzina zaczęła mnie namawiać, żebym zaczęła normalnie jeść. Bo inaczej dziecko urodzi się słabe albo upośledzone. I co? Urodziłam absolutnie zdrową i silną córkę.
Kto Waszym zdaniem ma rację w tym sporze?
Lena