W statystykach jestem tylko jedną z wielu kobiet w takiej sytuacji. Stwierdzono ciążę, zdiagnozowano chorobę płodu, otrzymałam zgodę na zabieg, a reszta zależy już tylko ode mnie. Mogę poddać się aborcji albo nie. Systemu to raczej nie interesuje. Chociaż, patrząc na wybryki takich lekarzy, jak dr Chazan, to pewnie woleliby, żebym nic z tym nie zrobiła. Przybędzie nam nowy obywatel, co z tego, że zupełnie niesamodzielny.
Sama uważam się za przypadek nietypowy. Jestem zwolenniczką przerywania ciąży w uzasadnionych przypadkach. Sama się w takiej sytuacji znalazłam, a jednak wcale nie biegnę na skrobankę z uśmiechem na ustach. Wręcz przeciwnie, ja nadal nie wiem co mam zrobić. Nie wiem co będzie najlepsze dla dziecka, dla mnie, dla męża i wszystkich ludzi, którzy mnie otaczają.
Mąż mówi, że to błogosławieństwo i najważniejszy test w naszym życiu. Powinniśmy go zaliczyć, zamiast się poddawać. Brzmi wspaniale, ale rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana. Ja widzę w tym koniec świata.
Podejrzenia były już wcześniej, ale dopiero 2 tygodnie temu padła konkretna diagnoza – syn urodzi się z zespołem Downa i wadą serca. Będzie wymagał ciężkiej operacji i to jak najszybciej. Jeśli przeżyje, to wiadomo, jak będzie wyglądało nasze życie. Ciągła walka i troska, które nigdy się nie skończą. On mentalnie i psychicznie nigdy nie dorośnie. Wiem, że rzadko mówi się o tym tak wprost, ale wydaje mi się, że to zbyt duży ciężar dla mnie.
Kobiety w podobnej sytuacji dzielą się na te, które siedzą cicho, zapisują się na aborcję i starają się zapomnieć o sprawie. Albo takie, które od razu się sprzeciwiają i robią z siebie bohaterki. W tym też jestem nieco inna. Chcę wykrzyczeć głośno, czego się boję, ale nawet taki rachunek sumienia nie podpowiada mi, które rozwiązanie będzie lepsze.
A boję się cholernie, bo to jest wyrok nie tylko na dziecko, ale całą naszą rodzinę. Narodziny mają być początkiem, a ja widzę przykry koniec.
Boję się tego, że nie podołam opiece nad nim i oszaleję z powodu frustracji.
Boję się, że po rezygnacji z pracy, co wydaje się konieczne, przestanę być podmiotem, a stanę się przedmiotem.
Boję się, że wielu ludzi się od nas odsunie, bo kto by chciał się zadawać z upośledzonym.
Boję się, że to zniszczy moje uczucie do męża. Będziemy razem tylko dlatego, że tak wypada.
Boję się, że nie podołamy finansowo i przez całe życie trzeba będzie żebrać o zasiłki.
Boję się, że syn urodzi się z bardzo ciężką odmianą tej choroby i nie będzie z nim żadnego kontaktu.
Boję się, że narażę go na wiele operacji serca, które nic nie dadzą i umrze w męczarniach.
Boję się, że ludzie przestaną widzieć we mnie człowieka, a wyłącznie cierpiącą matkę.
Boję się, co się z nim stanie, jeśli uda się wyleczyć serce i dożyje starości. Kto się nim zajmie?
Boję się, że nasze życie nie będzie wcale wypełnione radością, ale koszmarnym smutkiem, którego nigdy nie uda nam się pozbyć.
Boję się, że wcale nie jestem taką bohaterką i zwyczajnie mnie to przerośnie.
Boję się, że ten „dar”, o którym mówi mąż, to tylko czcze gadanie i raczej czeka nas trauma.
Boję się, cholernie się boję, a mimo wszystko nie potrafię podjąć decyzji. Ze wszystkich stron słyszę, że co bym nie zrobiła, mogę liczyć na wsparcie. Nawet przeciwny aborcji mąż twierdzi, że jako matka wiem lepiej i mam się tego trzymać. Nie będzie miał pretensji, nie będzie mnie oceniał. Ale ja już czuję się jak oceniona. Czuję się jak potencjalna morderczyni, chociaż rozsądek podpowiada, że może to być jedyne słuszne wyjście.
Czy będę potrafiła żyć z piętnem, że zabiłam? Albo przynajmniej, że nie dopuściłam do narodzin własnego dziecka?
Czasu pozostało niewiele, bo legalny zabieg można przeprowadzić tylko do 21 tygodnia ciąży. A co się stanie, jak dojdę do wniosku, że to nie ma sensu, już po tym terminie? Będę zmuszona urodzić i tego też się bardzo boję. Jestem zawiedziona tym, jak podchodzi się do tego tematu w polskiej służbie zdrowia. Lekarz wyrecytował nazwy chorób, zapytał czy wypisać wskazanie do zabiegu przerwania ciąży i tyle. Nic więcej go nie interesuje. Nie pytał o moje uczucia, nie zaproponował pomocy psychologicznej. Zaszłaś babo w ciążę, to się martw.
Nie wiem czy to naprawdę jest najlepsze wyjście.
Nie mogę wiedzieć, czy sprawdzę się jako matka chorego dziecka.
Nie wiem, czy podołamy tej roli i czy nie zwariujemy.
Nie wiem też, jak miałabym spojrzeć w oczy innym ludziom, gdybym jednak usunęła.
Nie wiem, czy bym tego później nie żałowała.
Ja naprawdę nic w tym momencie nie wiem.
Wyglądałoby to nieco inaczej, gdyby mąż powiedział od razu – zróbmy to, jakoś to udźwigniemy i będziemy żyć dalej. Ale on zasiał w mojej głowie wątpliwość. Mówi coś o darze, egzaminie z dojrzałości, opowiada o szczęśliwych dzieciach z Downem. A potem, że wcale nie naciska, bo ja i tak wiem najlepiej, co zrobić. Utrudnił mi decyzję tak bardzo, że pierwszy raz w życiu mam ochotę się położyć i ryczeć, aż padnę z wyczerpania. Wszystko inne wydaje mi się bez sensu.
Ja wiem, że takich decyzji nie załatwia się listami i komentarzami w Internecie, ale ja naprawdę potrzebuję jakiegoś punktu zaczepienia. Powiedzcie mi szczerze, co Wy o tym myślicie. Skoro ja nic nie wiem, to może ktoś mądrzejszy mnie oceni.
Podpisano: mama/niedoszła mama (niepotrzebne skreślić)