Wraz z koleżanką z liceum wpadłyśmy na pomysł, że w naszym rodzinnym miasteczku można by otworzyć second hand. Ostatnio to takie modne nosić ciuchy z drugiej ręki. Odkąd skończyłam 18 lat oszczędzałam. Dostawałam stypendium, z niego żyłam, a kieszonkowe od rodziców spływało na konto. Mam trochę pieniędzy, sumka jest niemała. Koleżanka twierdzi, że chętnie wzięłaby kredyt, żeby było fair. Po ciuchy na początku mogłybyśmy same jeździć pociągiem do Berlina - połączenie jest świetne, ale czy to by wypaliło? Czy jest sens ryzykować?
Zobacz także: „Nie mogę tego kupić, bo mnie nie stać”. Żywność w polskich sklepach jeszcze nigdy nie była tak droga
U nas już jest jeden szmateks, ale to taki wielki hangar i przedrzeć się przez te ciuchy to nie lada wyzwanie. My chcemy coś dla nastolatek, młodych dziewczyn. Fajne ubrania znanych marek i dodatki z zagranicznych sieciówek, których u nas nie ma. Myślę, że mogłoby wypalić. Ale mam też niezłego stracha. Oczywiście cała rodzina jest przeciwko mnie. Ojciec prawie się do mnie nie odzywa. Twierdzi, ze przekreślam swoją całą edukację. Matka mówi, że w najśmielszych snach nie przypuszczała, że jej jedyna córka będzie sprzedawczynią w lumpeksie.
Cóż, potrzebuję chyba bardziej wsparcia niż konkretnej porady. Czy 24-latka ma szansą na karierę w biznesie? Zaryzykować?
Sylwia
Czy zainwestować oszczędności życia we własny second hand? Zagłosuj: