Kochamy się bardzo, ale temperamenty mamy inne. To znaczy - podobne poczucie humoru i pomysł na życie, ale w łóżku trochę się rozmijamy. On najchętniej kochałby się 3 razy dziennie, a mnie wystarczy 2 razy w tygodniu. Wiedziałam to jeszcze przed wyjściem za niego.
Zobacz również: Nie uwierzysz, jak rzadko kochają się niektórzy Polacy. Można im tylko współczuć
Po ślubie zaczął jednak głośniej mówić o swoich potrzebach i ciągle słyszę o "obowiązku małżeńskim". Jego zdaniem, skoro wzięłam z nim ślub, to do czegoś się zobowiązałam. W domyśle: spełniać jego wszystkie zachcianki.
Według niego żona jest od tego, żeby kochać się z mężem. I na odwrót. Tylko, że ja go do niczego zmuszać nie muszę, bo zawsze ma ochotę.
Zawsze był dosyć konserwatywny, ale w XXI wieku związki powinny być chyba oparte na trochę innych zasadach. On do niczego mnie nie będzie zmuszał, ale robi mi oczywiste wyrzuty. Bo inne to na pewno tak się nie migają.
Zobacz również: Chłopak czuje się wykorzystywany przez dziewczynę, bo... to on musi płacić za prezerwatywy
Zastanawiam się, czy tak wyglądają udane małżeństwa. Może ja faktycznie za bardzo patrzę na własne potrzeby i zapominam o jego? To nie tak, że nie lubię bliskości. Po prostu człowiek ma tyle na głowie, że wieczorem jest zmęczony. A rano nie ma jak.
Nie chciałabym, żeby przez to się ode mnie oddalił albo, nie daj Boże, zdradził. Jego myślenie jest proste: jak mąż chce, to żona powinna się nawet zmusić. Ja do bliskości potrzebuję odpowiedniego nastroju, a on tylko okazji.
Czy Wy też uważacie, że ten "małżeński obowiązek" trzeba spełniać, nawet jak nie ma się ochoty?
Ewa
Zobacz również: Obcokrajowiec radzi, jak „spotkać, uwieść i zaliczyć Polkę”. Ma nas za wyjątkowo łatwe