Od kilku lat mieszkam bardzo daleko od Polski, bo w Australii. Ostatni raz odwiedziłam kraj na Boże Narodzenie i nie planowałam powrotu aż do kolejnych świąt. Bilety lotnicze są potwornie drogie, a podróż ekstremalnie długa. To nie jest na zdrowie i kieszeń normalnego człowieka. Teraz okazuje się, że chyba jednak powinnam znowu się pojawić, bo moja chrześnica ma pierwszą komunię. Przyrzekam, że wypadło mi to z głowy wcześniej i nikt nie raczył mi przypomnieć. Wtedy bym nie przylatywała w grudniu, ale zaczekała do maja!
Teraz nie za bardzo wiem, co mam zrobić. Bilet w jedną stronę to równowartość od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. A sama przecież się nie wybiorę, więc wypadałoby wziąć też narzeczonego. To są straszne koszty i nie wiem czy podołam. A gdzie do tego prezent i jakaś koperta dla chrześnicy? Moja rodzina twierdzi, że nie mam wyjścia.
Dla nich wszystko jest takie proste. Kupić bilet, przylecieć, dać prezent. Im się wydaje, że w Australii rozdają pieniądze i człowiek może sobie latać na drugi koniec świata kilka razy w roku. Wstyd mi nawet powiedzieć im wprost, że mnie na to nie stać. Choć i tak nie wiem, czy by ich to przekonało. Według nich mam taki OBOWIĄZEK.
I co ja mam teraz zrobić? Chciałabym bardzo przylecieć i być na komunii chrześnicy. Ale to nie jest wcale takie proste…
Myślicie, że cała rodzina mnie wyklnie, jak nie dam rady? Jeszcze tego mi brakowało, żeby robić sobie wrogów wśród najbliższych będąc tysiące kilometrów od nich.
Elwira