W sumie sama powinnam wiedzieć, co zrobić. Trzeba żyć w zgodzie z własnym sumieniem i w ogóle. Ale łatwo się mówi, jak sytuacja nas do niczego nie zmusza. U mnie sytuacja jest taka, że mój już narzeczony jest bardzo wierzący, a ja wcale. On o tym dobrze wie, ale stara się mnie nawrócić. Jedno mu się udało - praktykuję prawie jak prawdziwa katoliczka. Co niedziele razem chodzimy na mszę. Dla niego to za mało. Ostatnio mi powiedział, że jego marzeniem jest, abym chodziła do spowiedzi i przyjmowała komunię.
Nie wróży to za dobrze na przyszłość, skoro on jest taki konserwatywny. No, ale kocham go i przymykam oczy na jego słabości. Dla mnie czymś takim jest jego wiara, a dla niego - moja niewiara. Ale czy na pewno powinnam robić wszystko, o co mnie prosi? Chodzę do kościoła, chociaż nie czuję potrzeby. Powinien to docenić. Zamiast tego wymyśla ciągle nowe rzeczy, którymi mam udowadniać swoją miłość.
Tak, według niego, jeśli nie pójdę do spowiedzi i komunii, to znaczy, że go chyba nie kocham. Jego myślenie jest takie, że on kocha Jezusa, Jezus kocha jego i mnie, a do tego wszystkiego potrzebna jest też moja miłość. Do chłopaka i Jezusa. Wtedy będziemy żyli jak Bóg przykazał i wszystko będzie wspaniale.
Nie wiem czy jestem na to gotowa. Ostatni raz spowiadałam się dobrych kilkanaście lat temu i aż się trzęsę na samą myśl. Nie chcę opowiadać nikomu swoich grzechach.
Jakbyście się zachowały w tej sytuacji? Czy ja i tak nie za dużo dla niego robię wbrew sobie?
Marta