Nie pochodzę z wiochy zabitej dechami, ale też nie z największego miasta. Zwyczajna miejscowość, jakich dużo w Polsce. Nigdy nie miałam z tym problemu, bo mam blisko do Wrocławia i czasami mogę sobie popatrzeć, jak wygląda „światowe życie”. Na studia pewnie się gdzieś przeniosę, ale nie mam ciśnienia, żeby to był Kraków albo stolica. Przynajmniej do tej pory nie miałam...
Moja dobra znajoma przeprowadziła się do Warszawy. Tam ma skończyć liceum, a pojechała tam głównie po to, żeby szkolić swój głos i spróbować sił w castingach do musicali. Fajnie, niech jej się wiedzie. Tylko coraz częściej jej tego zazdroszczę. Ona tak mi opowiada o tym mieście, że z dnia na dzień mogłabym tam zamieszkać.
Pewnie trochę przesadza, ale ona żyje teraz w metropolii i może wszystko, a ja co?
Często ze sobą rozmawiamy i do siebie piszemy. I każdego dnia zżera mnie zazdrość. Opowiada, kogo sławnego widziała na ulicy albo spotkała w sklepie, a tutaj nikogo takiego nie ma. Robi sobie zdjęcia w przymierzalniach wypasionych sklepów z ubraniami za kilka tysięcy. Jeździ metrem, spotyka się ze znajomymi w Złotych Tarasach albo umawia się z nimi pod Pałacem Kultury.
A ja?
U mnie nie dzieje się nic ciekawego. Żadnego wielkiego sklepu, ani fajnego miejsca. Nie ma restauracji, klubów i możliwości. Zazdroszczę jej coraz bardziej, że ona żyje inaczej. Ja nawet w Warszawie nie byłam na wycieczce, a co dopiero tam mieszkać.
Chętnie bym się tam przeniosła na studia, ale rodzice się nie zgodzą. Tam jest za drogo. A ja mogę tylko marzyć, że spaceruję sobie Marszałkowską, piję kawę w Starbucksie, idę na obiad do Magdy Gessler albo coś takiego. Ona takie rzeczy robi i czuje się szczęśliwa. To trochę próżne, ale chciałabym tak samo. Tylko, że praktycznie nie mam na to szans...
Ona przez to wydaje mi się fajniejsza, lepsza i bardziej światowa. Jak przyjeżdża do domu, to wielkie halo, bo warszawianka ich odwiedziła. A ja siedzę na tyłku i nigdzie się nie ruszam. Dobija mnie to coraz bardziej.
Zazdroszczę jej i wszystkim, którzy mają to na co dzień.
Pati