Zawsze uważałam się za osobę wrażliwą na ludzkie cierpienie, a przy tym bardzo empatyczną. Rozczulałam się na widok chorych dzieci, upośledzonych, starszych. Gdybym mogła, to przytuliłabym każdego skrzywdzonego człowieka. Tak było do tej pory. Poszłam na studia, które od zawsze wydawały mi się czymś idealnym dla mnie. Moja specjalność to asystent osoby niepełnosprawnej, głównie intelektualnie. I takie też wybrałam praktyki. Jestem na nich od niedawna i szczerze mówiąc, mam tego dosyć.
Przyjęto mnie do ośrodka dziennej opieki dla osób upośledzonych. Mam styczność z dorosłymi osobami, które chorują na zespół Downa oraz wszelkie inne zaburzenia tego typu. Zachowują się jak duże dzieci. Rozmawia się z nimi jak z 4-letnim maluchem, a jedyne zajęcia, jakie mogę im zaproponować to malowanie albo granie na instrumentach. Wszystko to wychodzi im bardzo nieporadnie. Niby wiedziałam, co mnie czeka, ale teraz zrozumiałam, że nie dam rady.
Nie mam aż tyle cierpliwości, żeby każdemu wszystko tłumaczyć, znosić ich dziwne zachowania i humory. Doszło do tego, że tylko odliczam godziny do końca dniówki i marzę o tym, żeby pobyć w towarzystwie „normalnych” ludzi. Bardzo szanuję swoich podopiecznych, a równocześnie działają mi na nerwy. Mam wrażenie, że minęłam się z powołaniem. Te praktyki miały mi pokazać, że wybrałam idealne dla siebie studia, a wyszło coś zupełnie innego.
W tym momencie jestem w kropce. Nie wyobrażam sobie dalszego studiowania tego kierunku, ale z drugiej strony – szkoda tych wszystkich stresów, nauki, egzaminów. Mam zaczynać od nowa? A może jednak dobrnąć do końca i liczyć na to, że zmieni się moje nastawienie? Sama nie wiem. Podobno nie można robić nic wbrew sobie, a ja czuję, że właśnie to robię. Niepełnosprawnym niech pomaga kto inny, bo ja nie dam rady.
Mam nadzieję, że mnie nie zlinczujecie, ale ja zrozumiałam, że w niektórych okolicznościach brzydzę się tych ludzi. Oni bywają zbyt bezpośredni, nie mówiąc o tym, że trzeba im pomagać nawet w toalecie. Musisz zacisnąć zęby i zrobić to wbrew sobie. Codziennie po praktykach jestem wykończona. Nie tylko fizycznie, ale zwłaszcza emocjonalnie.
Jeszcze trochę nauki przede mną, a ja straciłam zapał. I jestem pewna, że nie dam rady zająć się tym zawodowo. Tracę czas idąc dalej, ale stracę go też rzucając studia. I bądź tu człowieku mądry...
Może znajdzie się ktoś, komu wydawało się, że minął się z powołaniem? Czy jest z tego jakieś dobre wyjście?
Ewelina