Idę z chłopakiem na ślub mojej koleżanki. No, za dużo powiedziane – to znajoma z byłej pracy. Miło, że nas zaprosiła, więc się zgodziliśmy, ale teraz mamy problem. Jakbym nie liczyła, to nie starczy na to, żeby jakoś godnie wyglądać i jeszcze wrzucić coś do koperty. Nie mam żadnej dobrej sukienki, buty też trzeba kupić, przydałby się fryzjer. 500 zł jak nic, a ja groszem nie śmierdzę. Jeszcze musimy sobie wynająć pokój w zajeździe, gdzie będzie wesele, bo o to nie zadbali.
Gdybym miała, to bym jej nawet tysiaka dała, ale nie mam takiej możliwości. I tak muszę się zapożyczyć u rodziców, żeby to wszystko jakoś udźwignąć. Pracuję na pół etatu, studiuję i nie ma szans dorobić. Chłopak jest w tej samej sytuacji. Mogę dać maksymalnie stówkę i więcej nie wyczaruję.
Czy lepiej dać tyle, ile się ma, czy co? A może lepiej za to 100 zł kupić jakiś prezent? Myślałam o tym, ale po pierwsze – prezentów rzeczowych już się raczej nie daje, a po drugie – co można kupić taką cenę?
W ogóle, to denerwują mnie już te śluby. Człowiek musi nie wiadomo jak kombinować, „żeby się zwróciło”. To oni mnie zapraszają z czystego serca czy dopiero muszę sobie za wszystko zapłacić? Tak to zaczyna wyglądać. Czytałam już o „cennikach”, czyli ile się daje w jakim mieście, jeszcze w zależności od miejsca, gdzie odbywa się wesele...
Paranoja!
Magda