Jeszcze kilka lat temu Polacy wydawali na ubrania nieco ponad 20 miliardów złotych rocznie. W ubiegłym roku kwota ta wzrosła do ponad 30 miliardów. Wydaje się więc, że kryzys nam nie straszny i pozwalamy sobie na coraz więcej. To tylko część prawdy. Inne dane mówią także o tym, że drastycznie spada liczba sklepów odzieżowych. Skąd taka rozbieżność? Okazuje się, że coraz większy wpływ na to, co nosimy, mają wielkie sieci handlowe. Ekskluzywne butiki i znane sieciówki muszą liczyć się z coraz większą konkurencją ze strony dyskontów i hipermarketów.
Można przewrotnie powiedzieć, że polska moda to nie Chanel, Prada, Zień czy Baczyńska, ale coraz częściej Biedronka, Carrefour i Tesco. Ogólnie wydajemy więcej, ale na odzież coraz gorszej jakości (przynajmniej teoretycznie). Nie zwracamy uwagi na metki i znane nazwiska projektantów, bo zwyczajnie nas na to nie stać. W markecie kobieta jest w stanie ubrać się od stóp do głów nawet za kilkadziesiąt złotych, podczas gdy za taką kwotę można kupić zaledwie jeden t-shirt w sieciówce i raczej nic w sklepie z wyższej półki.
W sklepach wielkopowierzchniowych sprzedaje się już ok. 7 proc. odzieży i obuwia w skali całego polskiego rynku. To ponad 2 miliardy złotych – donosi „Dziennik Gazeta Prawna”. Przykładem może być Tesco, w którym tekstylia stanowią już 10 proc. obrotów. Sprzedaż ubrań marki F&F wzrasta co roku o kilkanaście-kilkadziesiąt procent. Podobnie w opisywanej przez gazetę sieci E.Leclerc. W tym przypadku odzież stanowi już 1/4 sprzedawanych towarów, nie wliczając żywności.
- Inne sieci skrzętnie ukrywają, ile zarabiają na tekstyliach oraz jak ważna jest to dla nich już kategoria. Z naszych wyliczeń wynika jednak, że ich obroty w tej kategorii kształtują się średnio na poziomie 100–150 mln zł – donosi „DGP”. Nic więc dziwnego, że kolejne duże sieci tak mocno stawiają na tekstylia. Przykładem może być np. dyskont Lidl, który co tydzień oferuje w swoich sklepach nową serię ubrań. - Można oszacować, że w skali roku sprzedaje ponad 4 mln sztuk bluzek, sukienek czy spodni - twierdzi autor artykułu.
Często niższa jakość i wartość wizualna najwyraźniej nie zniechęcają Polaków. Wolimy kupować odzież i obuwie w tych samych sklepach, w których zaopatrujemy się w artykuły spożywcze. To oczywista oszczędność pieniędzy, ale także czasu. Co ciekawe, równocześnie wspieramy rodzimy biznes. Popularność odzieży z marketów „cieszy polskie szwalnie i mniejszych wytwórców. Bo oni otrzymują coraz więcej zleceń od marketów, które stawiają głównie na krótkie, czyli stosunkowo niewielkie kolekcje. Kto dokładnie szyje dla marketów, tym sieci się nie chwalą. Z naszych ustaleń wynika, że są to często lokalni wytwórcy” - czytamy w artykule.
Czy moda wprost z dyskontów i hipermarketów to kwestia wyłącznie coraz gorszej sytuacji finansowej wielu polskich rodzin? A może towary te niewiele różnią się od odzieży znanych i cenionych za jakość firm wyspecjalizowanych w tym segmencie rynku?