Jestem w dziwnej sytuacji. Krótko mówiąc – zostałam zaproszona na chrzciny syna mojej dobrej koleżanki. Miło. Na szczęście nie wrobili mnie w bycie matką chrzestną. Nie to, że mam coś do tego obyczaju, ale wolałabym nie chodzić do parafii po żadne zaświadczenia, bo ksiądz by mnie wyśmiał. Idę, chcę dać prezent, a tu nagle opór ze strony rodziców dziecka.
Poprosiłam koleżankę o wskazanie, co się chłopcu przyda. Może jakaś konkretna zabawka, fotelik, przewijak, nie wiem... Cokolwiek praktycznego. Wiadomo, że kupiłabym coś z wyższej półki, więc nie byłoby obciachu. Minimum kilka stówek. Myślę, że to najlepsza propozycja, zamiast wręczać kolejny złoty łańcuszek.
I wiecie co? Usłyszałam, że chyba nic nie potrzebują. Mogą być pieniądze.
Zamarłam, bo taka prośba wydaje mi się strasznie bezczelna. Nie podoba mi się, jak państwo młodzi proszą o banknoty zamiast upominków, ale jakoś to przeboleję. Ale tu chodzi o małe dziecko! To tylko chrzciny, a nie ślub, więc nie potrafię zrozumieć, jak można w ogóle wyskoczyć z taką propozycją.
Nie chcemy nic materialnego, daj nam kasę. Brzmi strasznie. I tak się zastanawiam, co zrobić, bo jakoś mi się to nie uśmiecha. Prezent kupiłabym za jakąś tam kwotę i byłby spokój. A tak? Dam 100 albo 200 to mnie wyśmieją. I skąd ja mam mieć pewność, czy ta kwota pójdzie na coś dla dziecka, a nie jakąś zachciankę np. tatusia?
Poradźcie coś, proszę.
Joasia