Ewa, 41. Pokonać wroga, ocalić ojca dla córki.
Willowa dzielnica na przedmieściach Warszawy, deszczowy poranek. Z drżącym sercem dzwonię do drzwi usytuowanego na samym końcu ulicy, dwupiętrowego szeregowca z imponującym ogrodem. Otwiera mi niewysoka, filigranowa brunetka z płaczącym spojrzeniem i wymuszonym uśmiechem na ustach. Bez słowa wchodzę do środka, gdzie wita mnie zapach świeżych rogalików i gorącej, aromatycznej kawy.
„Marysia właśnie zasnęła” – słyszę ciepły, spokojny głos – „Ostatnio budzi mnie o piątej nad ranem i nie daje za wygraną aż do dziewiątej. Na szczęście, właśnie zdążyła się zmęczyć. Założę się, że mamy jakieś 40 minut”.
Ewa zaprasza mnie do stolika przy oknie, posępnie patrząc na płaczące niebo. Strapiona, nie wiem, jak przerwać to głuche, złowieszcze milczenie. Jak mogłabym pocieszyć kobietę, która bezsilnie patrzy na śmierć własnego męża, wiedząc, że koniec jest nieuchronny?
„Nasz koszmar zaczął się dokładnie w styczniu ubiegłego roku” – Ewa wyrywa mnie z zadumy, z odwagą stawiając czoła swojej historii – „Tuż po nowym roku wyjechaliśmy na krótkie wakacje do Hiszpanii. Chcieliśmy w ten sposób uczcić najszczęśliwszy moment w naszym życiu. Byłam w ciąży! Szaleliśmy z radości, bo na dziecko czekaliśmy już ósmy rok. Miałam 40 lat i myślałam, że już nigdy nie będzie mi dane poznać uroków macierzyństwa. Lekarze nie pozostawiali złudzeń – twierdzili, że skoro nie udało się w wieku 32 lat, to tym bardziej nie uda się teraz. Straciliśmy już nadzieję, zaczęliśmy nawet rozważać adopcję. I nagle, gdy odpuściliśmy, gdy przestaliśmy o tym obsesyjnie myśleć, ja zaszłam w ciążę! Janek był taki szczęśliwy…”
Niestety, ta radość nie trwała długo. Jeszcze przed podróżą maż Ewy narzekał na samopoczucie, miewał bóle podbrzusza i pleców. Na początku Ewa bagatelizowała objawy, przekonując się, że Janek już na studiach zdradzał symptomu hipochondrii, a obniżony nastrój tłumaczyła zimowym przesileniem. Jednak podczas urlopu intuicja podpowiadała jej, że to nie może być zwykłe przeziębienie. Janek próbował ukryć ból, ale ona widziała, że dzieje się z nim coś niedobrego. Praktycznie prosto z lotniska pojechali na ostry dyżur. Lekarze nie mieli wątpliwości, a diagnoza brzmiała jak najgorszy sen – złośliwy nowotwór trzustki.
Nagle, z dnia na dzień, życie Ewy straciło sens. I w jednej chwili go odzyskało. Teraz zależało jej tylko na jednym – chciała przezwyciężyć chorobę i ocalić ojca dla dziecka, które nosiła pod sercem.
„Wzięłam urlop w pracy. Kursowałam między szpitalem a biblioteką. Chciałam wiedzieć wszystko na temat naszego wroga. Im więcej czytałam, tym mniej miałam w sobie nadziei, ale odzyskiwałam ją zawsze, kiedy czułam bicie serca rosnącej we mnie córki. Prawie w ogóle nie sypiałam, chciałam dzielić z Jankiem każdą chwilę. Chciałam, aby wiedział, że jestem przy nim. Pękało mi serce, gdy patrzyłam jak chudł, jak tracił ten błysk w oku, w którym się zakochałam. Były dni, że nie miał nawet siły mnie przytulić. Patrzył smutno, jakby chciał powiedzieć, że to i tak nie ma sensu, że nie ma już się po co oszukiwać.”
Na porodówkę Ewa trafiła prosto z sali swojego męża. Chciała, aby Janek był przy niej w tym ważnym momencie, tak jak zaplanowali sobie, gdy zobaczyli dwie kreski szczęścia na teście. W czasie porodu nie myślała o bólu, którego tak się bała, nie drżała nawet o zdrowie córeczki. Po prostu czuła, że los nie może okazać się dla niej aż tak okrutny, bo więcej już by nie zniosła.
„Marysia urodziła się dziesiątego sierpnia, a jedenastego już biegłam do męża. Dzisiaj mam wyrzuty sumienia, że nie byłam wtedy przy moim dziecku jak inne matki, ale jestem pewna, że ona to kiedyś zrozumie. Na zmianę odwiedzały ją babcie, czując, że to moje ostatnie chwile z mężem. Ostatnie, bo od listopada Janek nie ma praktycznie świadomości, dostaje końskie dawki leków przeciwbólowych, a ja patrzę na jego cierpienie. Leczenie nie dało żadnych efektów, lekarze już się poddali.
Teraz pozostaje tylko czekać. Błagam Boga o cud, ale wiem, że prędzej czy później będę musiała pogodzić się z najgorszym… Pamiętam jak jednej strasznej, bolesnej nocy obudził się, błagając o śmierć. Powiedział, że już dłużej tego nie wytrzyma i jeśli go kocham, powinnam odłączyła go od aparatury. Odmówiłam, z płaczem uciekając od jego łóżka..." - wspomina.
Dzisiaj, rok od postawienia druzgocącej diagnozy, Ewa przyzwyczaiła się już do nowego życia. Życia, w którym budzi się w pustym łóżku, samotnie jada kolacje i sama odśnieża zimą samochód. Może nawet stwierdzić, że nie brakuje jej tego, co było kiedyś - przed wyrokiem - bo przecież mają z mężem swoje nowe rytuały: co drugi dzień przynosi do szpitala świeże kwiaty, czyta mu do poduszki książki (koniecznie kryminały, bo takie Janek uwielbia) i nagrywa płyty z piosenkami, przy których po raz pierwszy się poznali, tańczyli, całowali…
„Jest czwarty stycznia, być może jutro nie przytulę już mojego męża na przywitanie. Wiem, że umiera, ale nie potrafię sobie bez niego wyobrazić życia” – wyznaje łamiącym się głosem – „Jak mogłabym pewnego dnia po prostu nie pojechać do szpitala i nie zobaczyć, jak pielęgniarki kują go w siną od kroplówek rękę? Jak mogłabym nie pokazać mu zdjęć Maryśki i wytłumaczyć, że to jego upragniona córka? I błagać go, by choć na chwilę odzyskał przytomność, by mnie przytulił, powiedział, że kocha? Tak na pożegnanie i na zawsze.”
Pięć dni po rozmowie z Ewą otrzymaliśmy wiadomość o śmierci jej męża. Historia ich miłości poruszyła całą naszą redakcję. Wierzymy, że Marysia na zawsze stanie się pamiątką po wspólnie spędzonych latach.
Już jutro opublikujemy na łamach Papilota kolejną część reportażu. Tym razem opowiemy historię Agnieszki…
Lilka Tylman
Zobacz także:
Historie Życiem Pisane: Moje dziecko wychowują obcy ludzie
Trzy różne kobiety, trzy poruszające historie, trzy trudne decyzje.
Atrakcyjna singielka szuka dawcy spermy
Świetnie radzą sobie w pojedynkę – są młode, atrakcyjne i bogate, a do pełni szczęścia brakuje im tylko dziecka…