Jeszcze do niedawna amerykańskie gwiazdy traktowały wizytę w klinice chirurgii plastycznej jak wyjście do sklepu po bułki. Standardowa liczba zabiegów to przynajmniej trzy - powiększenie piersi i ust oraz botox, czasem dodatkowo coś ekstra, np. korekta nosa albo wygładzenie skóry nad kolanami (jak to zrobiła weteranka bliskich spotkań ze skalpelem, Demi Moore, chcąc bardziej pasować do młodego kochanka, Ashtona Kutchera). Zjawisko miało tak wielki zasięg, że nieposiadanie na koncie żadnej operacji było wręcz powodem do wstydu i argumentem do wypadnięcia z obiegu towarzyskiego.
Wśród aktorek rekordy biła Nicole Kidman, która miała tyle razy wstrzykiwany w twarz jad kiełbasiany, zwany botoxem, że jej mimika stała się o wiele uboższa niż na początku kariery. Kamienna twarz bez cienia uśmiechu to nie efekt złego humoru, ale paraliżu mięśni wywołanego zabiegami wygładzania zmarszczek. Courtney Love przesadziła natomiast z wypełniaczami ust, przez co wyglądała jak utuczona złota rybka. Wcale nie lepsza jest słynna pani Beckham - jej piersi w kształcie piłeczek do tenisa zbierały skrajnie różne oceny - od zachwytu po ostrą krytykę.
Na szczęście nastąpił odwrót. gwiazdy zaczęły otwarcie mówić o swoich błędach z przeszłości. W związku z tym zapragnęły cofać efekty ingerencji chirurgicznej. Teri Thatcher niegdyś nałogowo wstrzykiwała sobie kolagen. Teraz twierdzi, że zmarszczki są OK. Kobiety w Hollywood albo zaprzestają wizyt w klinikach, albo wręcz robią zabiegi odwracające efekty operacji.
Mamy nadzieję, że nowa moda wśród celebrities wpłynie na zachowania wśród kobiet na całym świecie. Tak jak kilka lat temu obsesyjnie chciały się operować czy uczestniczyć w programach typu „Chcę być piękna”, tak teraz może pokochają swoje zmarszczki i drobne defekty. Lepiej wyglądać naturalnie, niż przesadzić z upiększaniem i żałować tego przez lata.