Wiem, co sobie niektórzy o mnie pomyślą, ale to moje życie. Doprowadziłam do chorej sytuacji i teraz muszę się z tego jakoś wyplątać. Zawsze byłam przerażona życiem. Bałam się odzywać do ludzi, nie miałam przyjaciół, o chłopaku nie wspominając. To pewnie wynika z tego, że kiedyś bardzo się zakochałam, ale nie miałam u niego żadnych szans. Trzymałam to w sobie i coraz bardziej się nienawidziłam. Kompleksy też miały znaczenie, bo kto chciałby się trzymać z kimś tak obrzydliwym.
Wszyscy wiedzieli, jaka jestem. Nikt nawet nie pytał, czy się z kimś spotykam. Nie wychodziłam z domu, więc to byłoby zupełnie bez sensu. Gdyby było inaczej, pewnie nie zamykałabym się w pokoju i nie marnowała młodości. Przyjęło się, że jestem cicha, przestraszona i nie lubię innych ludzi. Kiedy postanowiłam to zmienić, przekonałam się, że nic z tego nie będzie. Nie znajdę sobie nikogo, a trzeba coś ze sobą zrobić... Wtedy wymyśliłam mój fikcyjny związek.
fot. Thinkstock
Zaczęło się od tego, że wysyłałam sobie po kilkanaście SMS-ów dziennie z bramki internetowej. Ustawiałam różne godziny. Najczęściej takie, żeby telefon dzwonił wtedy, kiedy jem obiad z rodzicami, albo siedzę przed telewizorem w salonie. Nic nie mówili, ale widziałam, że się interesują. Wreszcie zapytali, kto tak do mnie wypisuje. Powiedziałam, że kolega. Następnego dnia młodsza siostra biegała po domu i krzyczała, że „Nata ma chłopaka, Nata ma chłopaka!”. Nie było mi głupio. Byłam z siebie dumna.
Sytuacja zaczęła się rozkręcać, więc już nie tylko wiadomości, ale spotkania. Udawałam, że wychodzę na randkę. Prosiłam mamę, żeby zrobiła mi makijaż, szykowałam się godzinami i wychodziłam. Potem spacerowałam sama po mieście, a jak robiło się zimno, to chowałam się w restauracji i czekałam do 22-23. Wracałam i opowiadałam, co robiliśmy. Wszyscy byli zachwyceni, że jakiś wspaniały chłopak otworzył mnie na świat. Szkoda tylko, że po wszystkim płakałam w poduszkę, bo czułam się tak beznadziejnie głupio...
fot. Thinkstock
Żeby wyglądało to jeszcze bardziej realnie, czasami znikałam na całe noce. Nie miałam koleżanek, więc nie było się u kogo schronić. Nocowanie w hotelu byłoby bez sensu. Tak więc chodziłam na maratony filmowe, których do dzisiaj nienawidzę. Zapadałam się w fotel, jednym okiem oglądałam, drugim już zasypiałam. Wychodziłam nad ranem, błąkałam się jeszcze chwilę po mieście i wracałam. Udawałam zawstydzoną i mówiłam tylko, że „trochę się przeciągnęło”. Poważny związek, skoro zaczęłam u niego spać.
Wmówiłam ten związek nie tylko rodzicom i nielicznym znajomym, ale samej sobie. Nagle przestałam marzyć o chłopaku, bo w końcu go miałam. Co z tego, że nie istnieje... Wiem, że to chore, ale ta sytuacja wiele zmieniła. Już się tak wszystkiego nie wstydzę. No bo czego? Jestem młoda, w szczęśliwym związku... Wszyscy naciskają, żebym go wreszcie przedstawiła. Nie wiem co robić. Na dodatek sama mam już dość tej gry. Nie przyznam się, że udawałam, bo wysłaliby mnie do wariatkowa. No to jak z tego inaczej wybrnąć?
Natalia