Jestem studentką drugiego roku i od poprzedniego semestru pobieram dwa stypendia. Socjalne i naukowe. Razem to jest kilkaset złotych, czyli niby niewiele, ale mnie bardzo ułatwia życie. Na moim kierunku trudno pracować i studiować dziennie, więc zawsze coś. Popełniłam tylko jeden błąd i przyznałam się do tego rodzicom.
W zeszłym roku powiedziałam dopiero pod koniec, więc nie zdążyli się dorwać do tych pieniędzy Teraz wiedzą o wszystkim i od września domagają się, aby stypendia szły do wspólnej kasy. Najlepiej by było, gdybym zmieniła numer konta i wszystko przychodziłoby na ich rachunek...
Wyobrażacie to sobie? Przecież dostaję te pieniądze za biedę, za którą oni odpowiadają (socjalne) i za własny wysiłek (naukowe!)
Zdarza mi się zrobić zakupy do domu, więc to też się liczy. Wiem, że płacą rachunki i tak dalej, ale przynajmniej nie dokładają się do mojego studiowania, ubrań i różnych wyjść. Pierwszy raz w życiu poczułam się niezależna i oni chcą mi to odebrać. Nie chciałabym tak mówić o rodzicach, ale chcą mnie normalnie okraść.
Wezmą pieniądze, będą na mnie oszczędzać, a reszta nie wiem na co pójdzie. Czy nie lepiej jest tak, że ja sama trzymam własną kasę i rozsądnie ją wydaję? Codziennie gadają na ten temat i ja już nie mam siły...
Beata
W domu się nigdy nie przelewało i nie zauważyłam, żeby teraz było jakoś gorzej. Nie było stypendium, to oni i tak dawali radę. Żyło się skromnie, ale na pewno nie głodowałam. Jakieś tam ubrania miałam, obiad zawsze był. Teraz nagle się okazuje, że jest tragedia i potrzebują moich pieniędzy.
Zupełnie tego nie rozumiem. Po co im to? Naprawdę nie wydaję ich na głupoty. Opłacam sobie telefon, kupuję książki, jedzenie na uczelnię, czasami coś do ubrania. Wszystko to, za co oni powinni płacić. Nie mają więcej, ale mniej wydatków. Z tego mi zostaje 100-150 zł miesięcznie, ale tego też nie chcę oddać.
Zbieram je na koncie i niech czekają na czarną godzinę. Oni woleliby je przejeść już teraz.