Na początku związki są takie piękne. Czułe słówka, przytulanie, spacery, poznawanie siebie, odkrywanie swoich cech. Początek mojego związku z K. był niczym z bajki. Dwójka ludzi ciesząca się z tego, że może spojrzeć sobie w oczy leżąc razem w łóżku. Pierwsza wspólna spędzona noc to było spełnienie moich marzeń. Wtedy zrozumiałam, że pragnę budzić się każdego dnia obok ukochanego.
Idealizowałam go dosyć długo, ale wreszcie przestałam. Zrozumiałam, że krzywdzimy siebie nawzajem. Nie jestem bez winy. Związek to dwie osoby, więc dwie osoby odpowiadają. Mimo wszystko nie umieliśmy tego definitywnie zakończyć. Zawsze do siebie wracaliśmy. Potrafiliśmy krzyczeć, płakać i wyzywać siebie nawzajem. Ja nazywałam go śmieciem, on mnie szmatą.
Może i go kocham, chociaż teraz mam wrażenie, że go nienawidzę, że gdy ze mną zrywa i wyrzuca mnie z domu, to jeszcze próbuje mnie skompromitować. Mimo wszystko cały czas coś mi mówi: zadzwoń, porozmawiaj. Może powinnam pogadać z nim przed rozprawą w sądzie?
A może w ogóle wycofać oskarżenie i nigdy w życiu więcej na niego nie spojrzeć? Boję się, że jak go spotkam, coś może się znowu odrodzić. A tego nie chcę.
M.
Tłumaczyłam to sobie, że każdy się kłóci, że to „normalne”. Dopiero znajomi powoli zaczęli mnie uświadamiać, że facet, który nazywa swoją kobietę szmatą po prostu nie jest jej wart. Zresztą idzie to też w drugą stronę. Nie miałam prawa nazwać go śmieciem. Teraz to wiem, swoje błędy widzę. On ich nie widział. Potrafił włamać mi się na konto i przez tydzień czytać wiadomości na Facebooku i potem zrobić mi spinę o ich treść.
Pewnego dnia wyrzucił mnie z domu. Szarpał mnie, był agresywny. Wtedy dopiero „wyjęłam oczy z d***”. Wróciłam do domu postanawiając sobie, że to definitywny koniec... Potem ujrzałam wiadomości, które rzekomo napisałam do koleżanki. K. włamał mi się na konto by wyjawiać moje sekrety i mnie oczernić. To samo zrobił z rodzicami. Podszył się pode mnie by wysłać sms do taty, że to zrobiłam/tamto zrobiłam. Miarka się przebrała. Poszłam na policję.