Wiem, że ludzie mają poważniejsze problemy i mój wcale nie jest taki straszny, ale kto tego nie przeżył, ten nie zrozumie. Wydaje mi się, że w związkach przydałoby się chociaż minimalne porozumienie w najprostszych sprawach, a u nas tego nie ma. To śmiesznie zabrzmi, ale u nas problemem jest dieta. I wcale nie chodzi o to, że się odchudzam i mam humory, ale o zdrowy tryb życia mojego faceta. Kiedy się poznaliśmy, był jeszcze „normalny”. Jadł to, co każdy i nie wydziwiał. Dwa lata temu wymyślił sobie, że zostanie wegetarianinem. Ok, to jestem w stanie znieść.
Nie jadł mięsa, a cała reszta pozostawała bez zmiany. Tylko, że później stwierdził, że z innych produktów zwierzęcych też jest w stanie zrezygnować. Dzisiaj jest weganinem rygorystycznie przestrzegającym wszystkich zasad. Zero mleka, jajek itd. Pozostają tylko zboża, warzywa i owoce. Brzmi fajnie, bo takie życie „fit” jest dzisiaj modne, ale to jest dla mnie coraz trudniejsze. Ja jem normalnie, więc wspólne posiłki praktycznie odpadają. Chyba, że ugotuję wywar na marchewce i pietruszce, to jeszcze.
On teraz spędza praktycznie cały wolny czas w kuchni. Rano zrobi sobie koktajl i jest spokój, ale po pracy wydziwia, jaki by tu zjeść obiad i kolację. Kroi, wyciska, smaży, piecze. Nie wygląda to zbyt apetycznie. Jakieś pasty z warzyw, zupy z pływającymi łodygami. Fuj. Ja kończę jeść, on zaczyna i tak codziennie. Odpadają też wspólne wypady do lokalu, chyba że wegańskiego. On jest zachwycony, a ja się meczę. Dla mnie posiłek bez mięsa to nie posiłek.
Jesteśmy zaproszeni na wesele i oczywiście będzie wielka sensacja, bo dla niego trzeba osobno gotować. Usłyszałam już, że na nic wielkiego nie powinien liczyć, bo menu ustalają gospodarze, a nie goście. Jak nie chce, to niech nie je. Już raz tak było i musieliśmy wcześniej wrócić. Był głodny. To samo na ostatnim grillu ze znajomymi. Wszyscy zajadali się karkówką i kiełbaskami, a on przyniósł bakłażana... Naprawdę dziwnie to wyglądało.
Takich dziwnych sytuacji i nieporozumień jest mnóstwo. Nawet moja mama przestała nas zapraszać na obiady, a wcześniej bywaliśmy u niej co tydzień. Nikomu nie chce się słuchać tych jego wykładów o zbawiennym wpływie weganizmu na organizm, ani tym bardziej osobno dla niego gotować. Potem się okazuje, że ktoś przygotował dla niego kotleta sojowego, ale podsmażył na margarynie, która zawiera śladowe ilości tłuszczów zwierzęcych. Odpada.
Gdybym sama tego nie przeżyła, to nigdy bym nie uwierzyła, że przez jedzenie może się rozpaść związek. Czasami jestem bliska wybuchu i nie wiem, czym to się wreszcie skończy. Nie przemawiają do mnie jego argumenty. To dla mnie nadal dziwactwo i niepotrzebne utrudnianie sobie (i innym) życia.
K.