Z pewnością większość z nas kojarzy pikantne ogłoszenia SMS-owe na stronach telegazety lub w tanich magazynach z programem telewizyjnym. „Szukasz miłości? Wyślij SMS, Martyna czeka!” albo „Ten SMS zmieni twoje życie uczuciowe! Nie zwlekaj!” – obiecują operatorzy. Wiele osób rzeczywiście nabiera się na te sztuczki i wysyła wiadomości pod wskazany numer z nadzieją, że po tamtej stronie czeka na nich druga połówka. Nie zdają sobie sprawy, że odbiorcami SMS-ów bywa najczęściej młodzież lub pragnący zarobić studenci. Kiedy przychodzi otrzeźwienie, zazwyczaj oprócz żalu pozostaje horrendalny rachunek telefoniczny do spłacenia.
20-letnia Paulina z Warszawy doskonale zna takie historie. Sama pracuje w gorącej linii od roku i… bardzo sobie ten sposób zarabiania pieniędzy chwali. Tylko nam zgodziła się opowiedzieć o kulisach swojej nietypowej profesji.
- Ludzie zazwyczaj utożsamiają tę pracę z agencją towarzyską. Niesłusznie, bo przecież nie chodzę na spotkania z klientami i nie uprawiam z nimi seksu, tylko odpisuję na ich SMS-y. A to przecież różnica – zaznacza już na wstępie moja rozmówczyni. Wygląda ładnie, ale w niczym nie przypomina ociekającej seksem dziewczyny, widocznej w ogłoszeniu. Kiedy jej o tym mówię, zaczyna się śmiać. – I to jest w mojej pracy najpiękniejsze! Mogę siedzieć nieumalowana i w dresie, a mój rozmówca jest przekonany, że prezentuję się jak jakaś miss. W naszych ogłoszeniach wklejone są zagraniczne zdjęcia, które mają na celu przyciągnięcie jak największej liczby klientów.
Przygoda Pauliny z gorącą linią zaczęła się na pierwszym roku studiów. – Dostawałam pieniądze od rodziców, ale w pewnym momencie stwierdziłam, że jestem na tyle dorosła, żeby odciążyć ich finansowo i zarobić na siebie sama. Nieoczekiwanie z pomocą przyszła mi koleżanka z roku, która zapytała, czy chciałabym pracować tam, gdzie ona, czyli w gorącej linii. Najpierw miałam wątpliwości, ale Aneta przedstawiła mi tyle plusów tej pracy, że długo się nie wahałam. Przede wszystkim jest to praca nocna, która nie wymaga zwalniania się z zajęć i zaniedbywania studiów. Po drugie taka robota nie wymaga żadnych kwalifikacji, poza „lekkim piórem”, a wiadomo, że o doświadczenie zawodowe na pierwszym roku trudno. I najważniejsze – niezłe zarobki, uzależnione oczywiście od liczby godzin. W obliczu tak kuszących perspektyw postanowiłam, że zaryzykuję. To był strzał w dziesiątkę!
Gdy pytam ją, co sądzą o tej pracy rodzice, odpowiada natychmiast: - Nie wiedzą, czym się zajmuję. Po co mają się tym denerwować. Wiadomo, że ludzie z ich pokolenia interpretują gorącą linię jako pewien rodzaj prostytucji. Dla mnie to jest po prostu praca biurowa, tyle że wykonywana w nocy. Nie zamierzam przecież zarabiać w ten sposób wiecznie. Po studiach znajdę sobie normalną posadę w swoim zawodzie, a czasy obecne będę wspominać z rozrzewnieniem.
Wysłuchała Maja Zielińska
Zobacz także:
EXCLUSIVE: Spowiedź uniwersytutki
Dominika opowiada o kulisach sponsoringu.
EXCLUSIVE: Spowiedź stewardessy
Magdalena opowiada o pikantnych szczegółach swojej pracy.
- Mój dzień wygląda zazwyczaj tak, że najpierw idę na zajęcia, a potem wracam do domu i śpię. Około 24 pojawiam się w pracy (choć to zależy oczywiście od dyżuru, pracuję co drugi dzień) i siedzę tam do 6 lub 8 nad ranem. Największy ruch SMS-owy jest zazwyczaj około godziny 4.00. Siedzimy wtedy wszyscy w kilkanaście osób w open spejsie, czasami pomagamy sobie nawzajem wymyślać treść wiadomości – mówi Paulina. Dodaje również: - SMS-y napływają lawinowo do centrum operatorskiego i stamtąd są rozdzielane losowo do naszych komputerów. Czasami zdarza się tak, że jakiś klient w jednej chwili rozmawia ze mną, a już za moment z moim kolegą. Kumpel czyta wtedy historię naszej korespondencji i wczuwa się w mój język i sposób prowadzenia rozmowy. A te są naprawdę różne. Czasami zdarzają się napaleni zboczeńcy, z którymi piszę o bieliźnie i wyuzdanym seksie, a innym razem wiadomości wysyłają osoby samotne, które naprawdę szukają w ten sposób miłości. Zarówno tych pierwszych, jak i drugich okłamuję, że pochodzę z ich miasta. Muszą przecież mieć nadzieję, że pewnego pięknego dnia spotkam się z nimi osobiście. Kiedy po kilkuset wymienionych SMS-ach dochodzi wreszcie do propozycji spotkania face to face, sprawdzam w wyszukiwarce nazwę knajpki i jej adres i umawiam się tam na konkretną godzinę. Oczywiście do ostatniej chwili staram się naciągnąć takiego klienta na kolejne SMS-y. Piszę mu np.: „Będę za 10 minut. Ty już jesteś?”. On oczywiście odpisuje. Piszę mu więc znowu: „Jesteś ubrany tak, jak się umawialiśmy?”. On znów odpisuje. Pytam go zatem: „Kupić ci papierosy?”. Jeśli napisze, że tak, zadaję pytanie o ulubioną markę. I tak w kółko. Liczy się ilość SMS-ów.
- Mój kolega z pracy był kiedyś na tyle perfidny, że umówił się na randkę z facetem, z którym korespondował jako namiętna Ania i… poszedł na to spotkanie – kontynuuje Paulina. - Wszedł do sklepu naprzeciwko wyznaczonej kawiarni i przez szybę obserwował zdenerwowanego gościa, który czekał na nieistniejącą dziewczynę. Niezła komedia.
Moja rozmówczyni zdradza mi również, że co miesiąc jej przełożony robi wydruk wszystkich SMS-ów, które w ciągu 4 tygodni wysłała do swoich klientów i analizuje z nią wszystkie te wiadomości. – Mój supervisor podkreśla czerwonym flamastrem kwestie, które mogłam rozwinąć do kilku dodatkowych SMS-ów. Bez żadnego zażenowania analizuje mniej lub bardziej erotyczną korespondencję i daje dobre rady. Najpierw mnie to peszyło, teraz myślę o tym w kategoriach dodatkowej nauki. Jeśli dzięki temu mogę wyciągnąć wyższą pensję, to czemu mam nie wysłuchać kilku cennych wskazówek? Raz wzięłam na spotkanie ze znajomymi taki wydrukowany plik i pokazałam go dla śmiechu kilku najbliższym kolegom i koleżankom, którzy oczywiście wiedzą, czym się zajmuję. Facetom aż się oczy świeciły na widok moich pikantnych SMS-ów. Od tamtej pory mam o kilku zagorzałych adoratorów więcej – śmieje się Paulina.