„Kochanie, nikt nie jest ideałem, ale kocham Cię taką, jaka jesteś” - czy można usłyszeć coś gorszego od faceta? Tym jednym zdaniem, które miało sprawić nam przyjemność, on zdradził, że fizycznie wcale nie podobamy mu się tak bardzo, ale lubi nas na tyle, żeby znieść tych kilka kilogramów za dużo oraz lekko krzywe nogi, na punkcie których mamy kompleks odkąd skończyłyśmy podstawówkę i zaczęłyśmy analizować swoje ciało pod kątem atrakcyjności dla płci przeciwnej.
Druga wypowiedź „cios” to potencjalna odpowiedź na nasze pytanie: „Skarbie, czy ja nie jestem za gruba?” - „Oj, (Asiu, Magdo, Ilonko), kochanego ciała nigdy za wiele”. Ten oklepany frazes przyprawia kobiety o mdłości, odkąd pierwszy raz usłyszały go pod swoim adresem. Mężczyźni nie potrafią zrozumieć, jak dużo atrakcyjny wygląd znaczy dla kobiety i jak bardzo świadomość pewnych braków wpływa na jej negatywne samopoczucie.
Oni, jako przybysze z Marsa, gdzie obowiązują inne zasady (np. prawo do rzucania brudnych skarpetek pod łóżko oraz przywilej niezamykania deski klozetowej po zrobieniu siku), nie pojmują, jak dziewczyna może być smutna, gdy on jej powiedział, że kocha ją mimo wad. Facet nie rozumie, że źródłem jej smutku nie jest jego miłość, ale fakt niezaprzeczenia pewnej niedoskonałości jej ciała. I to nie jest tak, że my chcemy się oszukiwać. Nie, nie jesteśmy takie głupie i naiwne. My, pytaniami takimi jak: „Czy moje biodra nie są za grube?”, sprawdzamy, czy on dostrzega ten defekt, z nadzieją upewnienia się, że nie.
Czemu to robimy? Skoro tak trudno nam uwierzyć, że mężczyzna może nas kochać pomimo nazwijmy to „wad fabrycznych”, to może faktycznie miłość wcale ślepa nie jest i dopiero po zweryfikowaniu atrakcyjności danej kobiety X na tle innych samic zapala się zielona lampka w umyśle pana Y i pozwala mu odtańczyć taniec godowy, zaprezentować pawi ogon i popłynąć na tarło. A my na takie właśnie warunki jesteśmy zaprogramowane, podświadomie je akceptujemy i stosujemy się do zasad Matki Natury całe życie albo przynajmniej do chwili spełnienia swojej powinności - poczęcia zdrowego potomstwa.
Trudno jednak pożegnać się z romantyczną wizją bezwarunkowej miłości do grobowej deski. Każda kobieta nafaszerowana w dzieciństwie bajeczkami o Kopciuszku i Śpiącej Królewnie marzy skrycie o księciu, który ją obudzi magicznym pocałunkiem z marazmu codzienności, porwie na swoim kosztownym koniu do podmiejskiego pałacu, będzie żyć z nim długo i bogato, aż kupią sobie nieśmiertelność. Ale gdzie w tym obrazku bezwarunkowa miłość? Spróbujmy jeszcze raz… Zwykła dziewczyna chodzi co tydzień na zajęcia kółka poetyckiego. Tam poznaje rówieśnika, który ma podobne zainteresowania. On jej pisze wiersze, a nocami śpiewa pod oknem serenady. Ich rodzice się poznają, klamka zapada, ślub i czwórka dzieci. Bezwarunkowa miłość? Nie. Strach przed samotnością, chęć uszczęśliwienia rodziców oraz spełnienia się w roli Matki i ojca.
Jak w takim razie powinien wyglądać miłosny scenariusz, żebyśmy uwierzyli, że to prawdziwe uczucie, bezwarunkowe i dogłębne? Nasze umysły, głodne sensacji, żeby uwierzyć w miłość, potrzebują prawdziwej tragedii i najlepiej biedy, bo przecież wszędzie, gdzie są pieniądze, upatrujemy interesowności. Czemu jesteśmy tak sceptyczni? Z powodu pustki w naszych życiach czy może ze względu na rozrywające nas kompleksy i brak wiary w siebie?
Wystarczy obejrzeć pierwszy z brzegu film, najlepiej komedię romantyczną. Para, która szczęśliwie połączona miłością pojawia się w ostatnim kadrze, nigdy nie jest brzydka. On musi być przystojny, muskularny, męski, przebojowy, wrażliwy, doskonały. Ona krucha, delikatna, kobieca, nieskazitelnie piękna, oddana, perfekcyjna. Po wyjściu z kina szukamy w sobie oraz w naszym partnerze tych cech i, niestety, nie zawsze je dostrzegamy. Wtedy dochodzimy do wniosku, że nam prawdziwa miłość się nie należy i rezygnujemy z walki o szczęście.
W świecie, w którym uparcie lansuje się modę na urodę, trudno uwierzyć, że można szczerze kochać kogoś brzydkiego czy ułomnego. I w tym momencie kluczowe pytanie: „Czy miłość jest ślepa?” wydaje się absurdalne. Jak może być ślepa, skoro weryfikujemy aparycję potencjalnego kochanka pod kątem jego atrakcyjności fizycznej? Ale zaraz, zaraz - co z psychiką? Otóż właśnie, miłość nosi różowe okulary, przez które nie widzi wad tego, co jest w środku. Albo stara się niedowidzieć. To dzięki tej drobnej rysie na wizerunku miłości, kobiety łączą się w pary z obłudnymi darmozjadami, a faceci żenią się z fałszywymi zdradzieckimi larwami. Byleby tylko były piękne.
Ułomność wzrokowa uczucia zwanego miłością jest w gruncie rzeczy błogosławieństwem. Ile pozytywnych przeżyć by nas ominęło, gdybyśmy na pierwszym spotkaniu z delikwentem Y dostrzegły, że jest dwulicowym palantem i wiedziały, że za dwa lata puści nas kantem? Łączenie się w pary pozwala nam powrócić do korzeni, do rajskiego świata Adama i Ewy, którzy biegali nago po dżungli i byli dla siebie bezkonkurencyjni - on nie miał żadnych rywali, ona konkurentek, więc czuli się komfortowo, byli piękni i w pełni od siebie zależni. Może tak właśnie jest w życiu, że u podstaw każdego romansu leżą atrakcyjność fizyczna, chęć pójścia ze sobą do łóżka i spłodzenia potomstwa oraz wzajemna zależność we wspólnym dążeniu do wyznaczonych celów...