Lars von Trier to reżyser (i człowiek) nietuzinkowy. Chorował na depresję, znany jest ze swojego trudnego charakteru. Wielu aktorów z trudem wytrzymywało z nim na planie zdjęciowym. Boi się latać samolotem, więc nigdy nie był w Stanach Zjednoczonych. Jako reżyser zapracował na miano „zarozumiałego prowokatora”. Jedni uwielbiają jego filmy, inni uważają za kiczowate.
„Antychryst”, jeden z najbardziej kontrowersyjnych obrazów Larsa von Triera, w czasie premiery w Cannes zdobył skrajne recenzje. Niektórzy byli nim zachwyceni, inni film wygwizdali. Gdy „Antychryst” wszedł na ekrany światowych kin, pod adresem reżysera zaczęto formułować liczne oskarżenia, m.in. o mizoginizm, epatowanie sadomasochizmem oraz szerzenie pornografii. Von Trier jest też zresztą współwłaścicielem wytwórni Zentropa, która poprzez swoją filię pod nazwą Puzzy Power produkuje filmy pornograficzne dla kobiet.
Seks na ekranie
Po „Antychryście” przyszedł czas na „Melancholię” – trudny, wielowymiarowy film, który zdobył wiele wyróżnień na międzynarodowych festiwalach. Von Trier uśpił czujność miłośników kina jedynie na krótko, by powrócić z prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjnym dwuczęściowym filmem w swojej karierze – „Nimfomanką” („Nymphomaniac”) czy raczej „Nimf()manką”.
Reżyser podgrzewał zainteresowanie obrazem na długo przed premierą. Bomba wybuchła, gdy w mediach pojawiły się doniesienia, że aktorzy będą na planie… uprawiać seks. „Przed kamerami mamy naprawdę uprawiać seks. Jestem przerażony. Zobaczymy, co się stanie” – mówił Shia LaBeouf, odtwórca jednej z głównych ról. I dodał: „Na początku scenariusza jest punkt, w którym zobowiązujemy się do uprawiania seksu naprawdę. Wszystko, co jest nielegalne, zostanie nakręcone w nieostrych ujęciach. Ale wszystko inne będziemy rzeczywiście robili”.
Jeszcze przed premierą zapowiadano, że film zostanie nakręcony w dwóch wersjach: łagodniejszej i odważniejszej, zawierającej sceny pornograficzne. Czekaliśmy więc w napięciu, co z tego wyniknie. Krytycy filmowi i miłośnicy kina zachodzili w głowę, czy „Nimfomanka” okaże się przełomem w kinematografii.
Co zmieni? Czy wypada pokazywać takie obrazy? Gdzie leży granica? Jak daleko może się posunąć aktor, a jak daleko reżyser? To wszystko rozpalało zainteresowanie wokół filmu, który właśnie wchodzi do kin.
Ekstremy nie ma
W zimowy wieczór stary kawaler Seligman znajduje na wpół przytomną, pobitą Joe. Przyprowadza dziewczynę do swojego mieszkania, ogląda jej rany i próbuje zrozumieć, co takiego mogło się wydarzyć, że kobieta jest teraz w tak złym stanie. Mężczyzna uważnie wysłuchuje historii, jakie Joe zaczyna mu opowiadać. Historii obfitujących w wiele fascynujących momentów z jej życia, bogatych w dziwne, intrygujące zdarzenia. Film ten jest lekką, poetycką opowieścią o podróżach erotycznych kobiety – Joe (w tej roli Charlotte Gainsbourg).
Historia szokuje? Otóż nie. Ci, którzy spodziewali się perwersji, przekroczenia granic, krwistych scen, wyjdą z kina rozczarowani. „Ani szok, ani porno. Nie dajcie się zwabić lepowi pt. Skandal. Widziałam pierwszą, dwugodzinną część. I wynudziłam się niemożebnie. Nie wykluczam, że jestem zepsuta moralnie, a zabawa tak naprawdę zacznie się w drugiej części, nie mogę jednak ze spokojnym sercem powiedzieć, że film jest tym, czym ma być. Czyli skandalem. Czasy takie nastały, że żeby zaszokować widza trzeba się postarać. A tutaj ekstremy nie ma” – pisze w swojej recenzji blogerka „niewychodzezkina” cytowana przez Tok FM.
„Nimfomanka” może być jednak przełomowa pod tym względem, że – jak piszą recenzenci – jest obrazem niecodziennym. I wcale nie o seks chodzi. W czasie festiwalu w Cannes producentka filmu Louise Vesth powiedziała: „W filmie zobaczymy praktycznie wszystko. Opowiada o religii, Bogu, a nawet o filozofii”. Ci, którzy obraz widzieli, przyznają, że „Nimfomanka” to właściwie kilka filmów w jednym.
„Utwór ma w sobie coś z libertyńskiej powieści, w której niezliczone dygresje i anegdoty są równie istotnym elementem, co główna ścieżka fabularna. Jest też satyrycznym spojrzeniem na ugruntowane w kulturze matryce zachowań seksualnych – zaprojektowane w toku dojrzewania maski i przyjmowane bezrefleksyjnie role. Wreszcie – bywa podaną według wszelkich prawideł gatunku historią inicjacyjną, a także wspomnianym moralitetem zamieniającym ukrwione postaci w egzemplifikacje konkretnych postaw i światopoglądów” – czytamy w recenzji Michała Walkiewicza, redaktora serwisu Filmweb.pl.
Cierpliwie oczekiwanie
Póki co krytycy są zgodni co do tego, że „Nimfomanka”, a przynajmniej jej pierwsza część, nie łamie tabu, nie wyznacza nowych standardów w kinematografii. Ale by w pełni móc ocenić ten obraz, musimy zaczekać na drugą część.
Michał Walkiewicz z Filmwebu pisze: „Na zapowiadane serią plakatów szczytowanie bohaterów Nimfomanki będziemy musieli jeszcze trochę poczekać. Trudno powiedzieć, jak ma się kinowa wersja filmu do reżyserskiej (ta ostatnia zostanie wyświetlona dopiero na festiwalu w Berlinie). Już teraz wiadomo natomiast, że podział na dwie części nie służy filmowi i zamienia pierwszą odsłonę w rozbudowany prolog. Karty są odkryte, na obecną chwilę stawką w grze jest samoakceptacja Joe oraz zepchnięta na margines seksualność Seligmana. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby i tym razem Von Trier blefował”.
Ale z pewnością jest to film jakiś. Film, którego reżyser żongluje formą, zmusza widza do myślenia, bawi się konwencjami, podsuwa nam różne tropy i pozostawia szerokie pole do interpretacji. Dlatego czekajmy cierpliwie na drugą część, by móc z pełną odpowiedzialnością odpowiedzieć na pytanie, jakie miejsce w kinematografii zajmuje teraz Lars von Trier.
Ewa Podsiadły-Natorska