Jest 1 listopada 2010 roku, godzina 19:14. Mam 22 lata, siedzę sama w wielkim, pustym domu i nie zamierzam już ronić łez. Nie lubię samotności, ale dzisiaj jest mi potrzebna. Przed chwilą zamknęłam drzwi za dziadkami, wujkami, ciociami i ich roześmianymi dzieciakami. Za narzeczonym też. Chcę pobyć tylko z NIMI…
Pachnie jeszcze upieczonym przez babcię ciastem i pieczenią ze śliwkami. Zrobiłam ją własnoręcznie według przepisu mamy, który znalazłam ukryty w puszce po herbacie. Wyszła wyśmienicie, choć czegoś jej brakowało…
Do tego, że zostałam praktycznie sama już się przyzwyczaiłam. Gdy zbiera mi się na wspominanie, przeglądam zdjęcia, filmy, pamiętniki. To jedyne, co mi zostało. Jednego dnia straciłam wszystko. Przed TYM dniem moje życie było pasmem sukcesów – miałam fajną rodzinę, świetnego chłopaka, dostałam się na wymarzona studia. Rodzice mi odradzali filologię polską, ale ja od zawsze chciałam zostać nauczycielką, chyba już od przedszkola. Studia, nowe miasto, nowi znajomi. Zamieszkałam razem z chłopakiem, czułam, że zaczyna się mój czas.
Moje szczęście prysło jak bańka mydlana pewnego styczniowego popołudnia. Krzyku rozpaczy mojej babci nie zapomnę nigdy. Wrzeszczała przez telefon, że wszyscy nie żyją. Mama, Tata, Arek. Wpadli w poślizg, śmierć na miejscu.
Był wtedy przy mnie chłopak. Do domu wracałam pociągiem, otępili mnie jakimiś proszkami. Wszystkim zajęły się siostry moich rodziców. Pogrzebu w ogóle nie pamiętam, myślałam, że zwrócę własne wnętrzności. Tłumy nieznanych osób podchodziły do mnie, składały kondolencje, mówiły, jak bardzo im przykro, że mogę na nich liczyć. NIENAWIDZIŁAM ICH. Co oni mogli wiedzieć? To była moja tragedia. Oni wracali do pełnych domów, ktoś na nich czekał, mieli komu opowiedzieć o okropnej sesji, planowanych zaręczynach, bolącej głowie.
Wzięłam urlop dziekański, bo nie wyobrażałam sobie takiego życia. Wszyscy namawiali mnie na sprzedaż ogromnego domu, przesiąkniętego wspomnieniami naszej rodziny. Ale ja nie chciałam. Od razu sobie zaplanowałam, że skończę studia i wrócę, bo tu jest moje miejsce i miejsce moich rodziców.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że odzyskałam spokój. To znaczy wróciłam do normalnego życia. Żyję! Studiuję, pracuję, czasami nawet się uśmiecham. Wiem, że są przy mnie murem wspaniałe osoby – rodzina, przyjaciele, narzeczony. Za rok pójdę do ołtarza, nie odprowadzi mnie ukochany tata, mama nie wybierze ze mną sukni, a brat nie zostanie moim świadkiem. To będzie piękny, ale trudny dzień. Bo trudno się cieszyć, gdy nie ma przy Tobie osób, które kochasz ponad wszystko.
Ale nie zamierzam oglądać się do tyłu. Wiem, że ja jako jedyna zostałam tu po coś. Gdy skończę studia, wrócę do rodzinnego miasta, na nowo zaopiekuję się domem rodziców i ukochanym ogrodem mamy. Mam nadzieję, że te ściany znowu usłyszą śmiech.
Początek listopada jest zawsze dla mnie bardzo trudny, ale – trochę mi wstyd – co roku łatwiejszy. Dzisiaj przychodzę tu z nostalgią, nie nienawiścią. Nauczyłam się żyć bez NICH. Stawiam kwiaty, zapalam znicze i zamyślam się. Co powiedziałaby mama, jak uśmiechnąłby się tata? Co robiłby teraz Arek?
Po co to wszystko piszę? Bo nigdy nie jest za późno na miłość, zgodę, rodzinę. To nie tylko pusty slogan, ale prawda, którą doceniamy dopiero, gdy świat stanie na głowie, a tobie wydaje się, że już nigdy nie zaświeci słońce. Dla mnie zaświeciło, bo wiem, że czeka mnie jeszcze wiele szczęśliwych chwil, a czasu, który dane mi było spedzić z NIMI, nie muszę żałować.
A.M.
Na Wasze listy czekamy pod adresem redakcja(at)papilot.pl
Zobacz także:
DECYZJA NALEŻY DO CIEBIE: Czy oddać do adopcji dziecko, na które mnie nie stać?