„Drogie Czytelniczki,
Piszę, bo mam bardzo dużo wolnego czasu. Aż zanadto. Powinnam właśnie kończyć studia – filologię angielską, ale nie skończę, ponieważ choroba, która zjawiła się znienacka, odebrała mi szanse na normalne życie.
Zaczęło się niewinnie. Miałam zawroty głowy, kilka razy zasłabłam. Niestety zbagatelizowałam objawy poważnej choroby, sądząc że to zwykłe przemęczenie – studiowałam, pracowałam, pół życia spędzając w komunikacji miejskiej. Nic dziwnego, że nie przejęłam się swoim stanem zdrowia. Dopiero w marcu tego roku, gdy straciłam w pracy przytomność, trafiłam do szpitala. Okazało się, że mam nowotworowy guz mózgu, w dodatku w bardzo zaawansowanym stadium. Lekarze nie trzymali ani mnie, ani moich bliskich długo w niepewności – guz był tak duży, że dziwili się, że w ogóle jeszcze normalnie funkcjonuję.
W porozumieniu ze mną, moją rodziną i po konsultacjach z kilkoma onkologami, uznali, że ani leczenie, ani próby wycięcia guza nie mają sensu. Cały ten pluton egzekucyjny w białych fartuchach skazał mnie na śmierć, dając dosłownie kilka miesięcy życia. Pewnie w głębi duszy są zdziwieni, że w ogóle do czerwca dociągnęłam i nie padłam z bólu albo nie zemdlałam po tych dawkach znieczulaczy, które mi aplikują. Zrobiłam im niezłego psikusa.
Jak pewnie zdążyłyście zauważyć, jestem pogodzona ze swoim losem. Obecnie przebywam w hospicjum pod czujną obserwacją lekarzy i opieką miłych, dobrych ludzi, którzy ze śmiercią każdego dnia stają twarzą w twarz. Ja czekam na nią w ich towarzystwie, co nieco łagodzi ból pożegnań.
Moja mama… Przeżyć własne dziecko – to musi być straszne… Wiem, że z trudem hamuje łzy. Jest przy mnie nieustannie, także teraz, kiedy to piszę. Próbuje uprzyjemnić mi ten czas, ale jak tu uprzyjemnić komuś czekanie na kostuchę, no jak? Bardzo ją kocham i czasem sobie żartuję, że w kolejnym życiu to ona powinna być moim dzieckiem, żeby dać mi popalić jako szalona, imprezowa nastolatka. Naprawdę wierzę, że jeszcze się spotkamy…
Mój tata… Załamał się. Kiedy byłam mała bawił się ze mną jakbym była chłopakiem. Pamiętam, że na któreś urodziny dostałam od niego samochód. Nie, nie taki dla Barbie… Totalnie męską koparkę! Oczywiście potem wkładałam w niego lalki i miałam niezłą frajdę, ale gdy zobaczyłam paczkę… z trudem opanowałam złość! Dziś razem śmiejemy się z tamtych beztroskich dni…
Moja siostra… Jest taka kochana, kiedy przychodzi do mnie i stara się nie opowiadać o zbyt dalekich planach. To dla nas obu trudne, bo każda z nas wie, że ja w tym nie będę uczestniczyć. No, chyba że z zaświatów. Trzymam kciuki za jej szczęście. I straszę ją, że będą ją nawiedzać!
Trudno jest żegnać się z życiem. Z tylu marzeń trzeba zrezygnować. Ja miałam być tłumaczem, miałam mieć męża i troje dzieci. Nawet wymyśliłam dla nich imiona, ale daruję sobie ich przytaczanie teraz. Miałam zobaczyć Nowy Jork, Rzym, Moskwę. No i pewnie zobaczę, ale z góry.
Po co napisałam ten list? Po to, żebyście Wy, czytając o moim parszywym losie, mogły lepiej docenić swój! Już sobie wyobrażam, ile z Was narzeka na sesję, ilu nie podobają się upały, ile biadoli, że nie wyjedzie na wakacje. Ja, jeśli wiedziałabym, że dożyję jesieni, mogłabym najbliższe trzy miesiące spędzić pracując w szczerym polu w pełnym słońcu! Zrezygnowałabym z wyjazdu, chodziłabym w kółko w starych, niemodnych ubraniach. Cieszyłabym się życiem! I Wam też to radzę!
Alicja”
Na Wasze listy czekamy pod adresem redakcja(at)papilot.pl.
Zobacz także: