Choć dziś wszystkie dni się rozmywają i każdy następny do złudzenia przypomina poprzedni, tamtego popołudnia pani Jagoda K., 44-letnia mieszkanka małej miejscowości pod Radomiem, nigdy nie zapomni. Wciąż roztrzęsiona, ze łzami w oczach wspomina chwilę, kiedy dowiedziała się, że jej 15-letni syn zginął podczas wyścigów na motorze.
To był ciepły, majowy dzień. Sobota. Siedziała sama w domu, kiedy z impetem otworzyły się drzwi. Stał w nich jej starszy syn. Był przestraszony, drżał i – jak wspomina pani Jagoda – miał puste, wytrzeszczone oczy, których widoku nie może zapomnieć. – Spojrzał na mnie i rzucił mi się w ramiona. A potem się rozpłakał. Nie, nie płakał. On wył, wpadł w histerię. Pytałam, co się stało, ale nie odpowiadał. Wydawało mi się, że ta chwila trwa wieczność – opowiada nasza rozmówczyni. I dodaje, że w głowie kłębiły się jej najgorsze podejrzenia. – Czułam, że stało się coś okropnego. Bartek (syn pani Jagody – przyp. red.) poszedł z kolegami ścigać się na motorze, choć za każdym razem, gdy w ten sposób spędzał czas, żołądek z nerwów zwijał mi się w supełek – wyznaje.
Bartek zginął cztery lata temu. Stracił panowanie nad maszyną, zboczył z trasy i uderzył w drzewo. Poniósł śmierć na miejscu. Dziś miałby 19 lat. Pani Jagoda ma w głowie dwa obrazy swojego syna. Jeden tuż sprzed śmierci, gdy był wesołym gimnazjalistą, oraz drugi, który sama: 19-letni Bartek piszący maturę. Gdyby wciąż żył.
– Myślę, że chciałby iść na studia, choć zawsze interesował się motocyklami i samochodami. Pewnie sprawdziłby się w jakiejś ścisłej dziedzinie. Może w informatyce, ekonomii, matematyce? Bartek był bardzo bystry – twierdzi poruszona pani Jagoda. A co przeżyła zaraz po śmierci syna? – Ból, lęk, strach, cierpienie, żal, wyrzuty sumienia, pustkę. Tego nie da się opisać słowami, człowiek sam nie jest w stanie ogarnąć takich emocji. Wpadłam w depresję, nie miałam dla kogo żyć. Mąż mówił mi, że jest jeszcze Paweł, nasz drugi syn. Ale dla mnie skończył się świat. Dopiero dzięki pomocy psychologa w końcu uwierzyłam, że to był wypadek i nie powinnam obarczać się winą. Gdyby nie opieka specjalisty i rodziny, pewnie nigdy bym się nie otrząsnęła. Potrzebowałam lat, żeby dostrzec, że mam też drugiego syna, dla którego muszę być silna – opowiada pani Jagoda.
Ta autentyczna historia potrafi poruszyć niejedno serce. Jest tym bardziej przejmująca, że utrata kogoś bliskiego, a zwłaszcza dziecka wydaje się być najtrudniejszą do zaakceptowania śmiercią. Gdy odchodzą nasi dziadkowie czy rodzice, choć bardzo wtedy cierpimy, jesteśmy w stanie to zaakceptować. Jednak śmierci własnego dziecka nikt nie może przewidzieć, bo zazwyczaj dochodzi do niej niespodziewanie. Jak się okazuje, liczba zgonów dzieci od kilku lat się zmniejsza, jednak nieznacznie. A liczba maluchów, które umierają każdego roku wynosi kilka tysięcy. I tak w ubiegłym roku Główny Urząd Statystyczny zarejestrował 2,4 tys. zgonów dzieci poniżej pierwszego roku życia, czyli podobnie jak w 2008 roku. Bardzo powoli spada również liczba zgonów u dzieci w wieku 5-14 lat. Umieralność dzieci, a zwłaszcza nastolatków, jest znacznie wyższa na wsi niż w mieście.
Większość rodziców nie potrafi zaakceptować śmierci własnego dziecka. Zwykle oznacza ona dla nich koniec jakiegoś etapu, niemożliwą do pokonania barierę. Pojawia się wtedy pytanie, „jak dalej żyć”? Jest tak zwłaszcza wtedy, gdy dziecko jest jedynym sensem życia. I wraz z jego śmiercią ten sens zostaje rodzicowi odebrany. W głęboką depresję mogą wpaść rodzice, którzy tracą potomka u progu jego życia. Choć takie dziecko nie ma jeszcze „uformowanej” osobowości, a rodzice nie zdążyli się nim jeszcze nacieszyć, trudno jest im pogodzić się z jego odejściem, bo najczęściej jest to maluch wyczekany i upragniony. Inne dzieci umierają w wyniku poronienia; każdego roku około 40 tys. Polek traci dziecko właśnie przez poronienie samoistne. To aż 110 zgonów dziennie!
Jednak dane GUS są jeszcze bardziej zatrważające: rocznie około 2 tys. maluchów rodzi się martwych, a o 500 więcej umiera przed ukończeniem pierwszego roku życia. Jeśli mowa o maleństwach, które umierają niedługo po przyjściu na świat, trzeba tutaj wspomnieć o tzw. śmierci łóżeczkowej. Jest to zespół nagłego zgonu niemowląt podczas snu. O tym, jak bolesna dla rodziców jest śmierć łóżeczkowa, najlepiej wie Ewa. Jak opowiada, jej ciąża przebiegała wzorowo. Z porodem nie miała problemów; urodziła zdrową i śliczną córeczkę. – Z mężem byliśmy najszczęśliwsi na świecie. Przez cztery krótkie miesiące... Pewnego ranka wstałam, aby nakarmić małą... Spała. Chciałam wziąć ją na ręce, była jeszcze cieplutka, ale jej serduszko już nie biło, ona nie oddychała... – opowiada wzruszona. – Odczuwam smutek, z którym ciężko jest mi żyć. Minęło już kilka miesięcy, a ja nadal nie mogę spać po nocach. Tylko mąż trzyma mnie przy życiu – wyznaje dziewczyna.
To nie koniec dramatycznych wspomnień rodziców, którzy pochowali własne dziecko. Traumatyczne i trudne do zaakceptowania okazuje się zwłaszcza poronienie. Właśnie przez taki koszmar przeszła 28-letnia Magda, która przeżywa ogromny ból po stracie nienarodzonego dziecka. – Byłam w 16. tygodniu ciąży. Trafiłam do szpitala, bo zaczęłam plamić. Po zrobieniu USG lekarz stwierdził, że serduszko mojego maleństwa przestało bić już w 12 tygodniu ciąży i macica musiała się oczyścić. Teraz obwiniam się za to wszystko. Boję się, że utrata dziecka to moja wina. Już sama nie wiem, co mam myśleć. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek będę gotowa na to, żeby zajść w ciążę. Nie umiem poradzić sobie ze stratą – wyznaje Magda.
Z wielkim bólem muszą zmierzyć się rodzice, których dziecko umiera tragicznie. Jednak nie chodzi wyłącznie o wypadki czy zabójstwa - przyczyną utraty potomka może być również samobójstwo. Według danych GUS-u, drastycznie wzrasta liczba samobójców wśród dzieci i młodzieży między 5. a 19 rokiem życia. Na początku lat 90. samobójstwa stanowiły około 10 proc. zgonów dzieci, a obecnie – już ponad 20 proc. Tę tendencję GUS nazywa „niepokojącą”.
Warto zaznaczyć, że aż 13 proc. zgonów wśród młodych ludzi to efekt nowotworów, a 7 proc. dzieci umiera przez choroby układu nerwowego. Zrozpaczeni po utracie dziecka rodzice szukają pomocy w wielu miejscach. Warto jednak zaznaczyć, że „osieroceni rodzice” również sami mogą sobie pomóc. Jak? – Żałobę trzeba przeżywać w swoim tempie nie wahać się wyrażać uczuć. O ukochanej osobie, która odeszła, powinniśmy mówić innym i dzielić się z nimi swoimi uczuciami – twierdzi psycholog Beata Połomska, która w Radomiu prowadzi spotkania dla osieroconych rodziców. I dodaje: – Nie ma żadnego sposobu, aby uniknąć rozpaczy. Zwykle żałoba po dziecku trwa bardzo długo. Wraz ze śmiercią potomka umiera cząstka nas samych. Z tego względu ważne jest, aby osierocony rodzic żałobę przeżywał w sposób świadomy, nie uciekając od cierpienia i bólu. Jeśli mamy ostatecznie wyleczyć się ze smutku oraz żalu, musimy pogodzić się z tym, że nasze dziecko odeszło na zawsze – zaznacza specjalistka.
W Polsce funkcjonuje organizacja rodziców po stracie oraz rodziców dzieci chorych „Dlaczego”. Organizuje ona grupy wsparcia, szkolenia i spotkania dla osieroconych rodziców. „Dlaczego” prowadzi również serwis internetowy pod adresem: www.dlaczego.org.pl. Można w nim znaleźć odpowiedź na pytanie, gdzie szukać pomocy po stracie dziecka, jak sobie radzić z bólem, a także poznać terminy planowanych spotkań w całej Polsce. 15 października obchodzony jest Dzień dziecka Utraconego.
Ewa Podsiadły
Zobacz także:
Jak otrząsnąć się po śmierci partnera?
Utrata partnera to niemożliwy do ogarnięcia ból. Jak układać sobie dalsze życie?
Historie Życiem Pisane: Otarłam się o śmierć
Monika była pełną życia, młodą dziewczyną. Do czasu, gdy lekarz postawił jej śmiertelną diagnozę.