Witam...
Pomyślicie sobie, że jestem przewrażliwiona, bo do ślubu jeszcze mnóstwo czasu, a ja już mam problemy, ale to nie tylko moja wina. Po prostu zostałam w takiej sytuacji postawiona i tyle. Wolałabym o tym wszystkim nie wiedzieć. A chodzi mi o to, że w lipcu zaręczyłam się z chłopakiem, z którym jesteśmy razem od 3 lat. Wyjechaliśmy za granicę i tam dostałam pierścionek. Wróciliśmy już jako narzeczeni i ogólnie sielanka.
Dobrze go znam i wiem z jakiej rodziny pochodzi, ale nawet nie myślałam, że dojdzie do czegoś takiego. Najpierw oświadczyny, potem zaczęliśmy planować, a jak już mamy termin, to się okazuje, że podpiszemy intercyzę. Nigdy wcześniej na ten temat nie rozmawialiśmy, chociaż kwestia ślubu pojawiała się już prawie rok temu.
Nie miałabym żalu, gdyby to się odbyło w jakiś normalny sposób. Ale ja jestem pewna, że to nie jego pomysł. Za wszystkim stoją rodzice i zrobiło mi się przykro, że dla nich to takie ważne.
Jak inaczej mam to sobie wytłumaczyć? Przed oświadczynami o ślubie coś tam mówiliśmy i nigdy nie było tematu pieniędzy. Zaraz po zaręczynach też nie i po powrocie do Polski dalej cisza. On w ogóle tego nie planował i chciał się ożenić po ludzku, bez takich szopek. Dopiero jak się jego rodzina dowiedziała i mama zaczęła za nas planować uroczystość, to nagle z tym wyskoczył. Nawet jemu było głupio o tym mówić.
Jestem pewna, że gdyby nie presja, to w ogóle by o tym nie pomyślał. W końcu mnie kocha i chce ze mną spędzić resztę życia. Pieniądze są, a później ich nie ma. Przy pełnym zaufaniu raczej się takich rzeczy nie robi. Widocznie jego rodzice nie są do tego przekonani i przemówili mu do rozsądku... Tylko gdzie tu rozsądek, skoro ja zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno tego ślubu chcę?
Nie liczę na jego majątek. W ogóle nie o to mi chodzi. Poczułam się tylko urażona. Panicz musi zabezpieczyć swoje bogactwo przed chciwą prostaczką...
W życiu nie powiedziałam ani słowa o tym, że jest dobrą partią, bo ma kasę. Że jestem ustawiona, bo znalazłam takiego faceta. Do tej pory naprawdę widziałam w nim wszystko, tylko nie majątek. Gdzieś z tyłu głowy oczywiście było, z jakiej rodziny pochodzi i że finansowo to inna liga, niż ja, ale nic więcej. Byłabym z nim nawet wtedy, gdyby nagle wszystko stracił, bo z mojej strony to prawdziwa miłość. Ale nie da się ukryć, że wchodzę do rodziny na pewnym poziomie.
Jego rodzice prowadzą dużą firmę, która działa w całym kraju. Mają kilka nieruchomości, działające przedsiębiorstwo, inwestują i wiadomo, że za tym stoi pokaźna suma. Ja pochodzę z domu bardzo średniego. Rodzice zawsze pracowali u kogoś, mają od lat jedno mieszkanie, niezbyt nowy samochód. Rozumiem, że dla rodziny narzeczonego to wręcz bieda. Intercyzą w ogóle bym się nie przejęła.
Tylko dlaczego mam wrażenie, że to nie jego decyzja, tylko rodziców?
Bo tak po prostu jest i nie mam żadnych wątpliwości. Myślałam, że przez te lata udowodniłam, że zależy mi na ich synu, a nie pieniądzach. W życiu o nic nie prosiłam, nawet było mi głupio, kiedy dostawałam drogi prezent albo zabierał mnie na wakacje na drugi koniec świata. Ja wolę prostotę. Nigdy nie było tak, że szłam na zakupy z jego kartą, chociaż mi to proponował. Mam trochę godności. Ale rodzinka widocznie widzi we mnie kogoś innego.
Boją się pewnie, że go omotałam dla zysku, a potem puszczę go z torbami. Przykro, że za kogoś takiego mnie mają, bo zawsze mi się wydawało, że mnie lubią. Pokazywałam im się z najlepszej strony. Jestem skromna i nie bujam w obłokach. Aż tu nagle przychodzi rozporządzenie – ma być odrębność majątkowa, bo nigdy nic nie wiadomo. Pewnie się boją, że przejmę udziały w ich firmie, a to dla mnie za wysokie progi.
On by sam nigdy o tym nie pomyślał. Rodzice pokazali, jacy są wyrachowani...
Nie ma dla mnie problemu podpisać taki papier, bo naprawdę wierzę w to, że chodzi o związek na całe życie. Niech się wypchają tymi pieniędzmi. Ja to robię z miłości. Tylko boli mnie forma załatwienia tej sprawy. Zamiast jakoś spokojnie, po przedyskutowaniu tematu, to on nagle wyskakuje z tekstem, że „trzeba będzie podpisać intercyzę”. A potem słowa, że aż głupio mu o tym mówić, ale „sama wiem, jak jest”.
Wiem. Rodzice stoją na straży i pilnują, żeby nie ożenił się z chciwą biedaczką. Pewnie nawet liczą na to, że wreszcie się rozmyślę, bo po co mi ślub, jak nic z tego nie będę miała. I to jest najgorsze, bo ani teraz o tym nie mogę z nim porozmawiać, ani się wycofać, bo wyjdzie na to, że mięli rację.
Tylko, że ja się wycofać nie chcę. Wyjdę za niego, choćbym miała do tego dopłacić. Niewiele mam, ale mogłabym oddać wszystko, żeby z nim być. On pewnie też, ale jego rodzice nie daliby mi nawet złamanego grosza.
Trochę się boję, jak to będzie po ślubie. Może się okazać, że całkiem mnie ubezwłasnowolnią. Nie będę mogła sobie nawet głupich butów kupić, bo ktoś stwierdzi, że szastam ICH majątkiem. Wszystkie wydatki będą analizowane. Może nawet mąż będzie musiał się tłumaczyć, ile i na co mi dał. To upokarzające i zaczynam się zastanawiać, w jakie ja bagno wpadłam... Wolałabym związek bez tego bogactwa, problemów i intryg.
To po co się zgodziłam? Powtarzam, że go kocham. Tego samego nie mogę powiedzieć o jego rodzicach, z którymi relacje są coraz bardziej napięte. Potraktowali mnie paskudnie. Ktoś powie, że skoro nie o kasę chodzi, to co się przejmuję... Nie boli mnie to, że nie wzbogacę się na tym ślubie, bo mam to gdzieś. Mam tylko żal, że tak się załatwia w tej rodzinie ważne sprawy.
Fajny początek „nowej drogi życia”, nie ma co...
Ewelina