Moja historia łatwa nie jest, więc nic dziwnego, że sama sobie nie radzę. Postanowiłam poprosić o pomoc Was i Czytelniczki, bo co innego mi pozostało? Dyskutowanie na ten temat z rodziną lub znajomymi mija się z celem. Oni są za bardzo zaangażowani emocjonalnie. Zresztą, i tak unikają konkretnych odpowiedzi, bo nie chcą zranić mnie, ani mojego (jeszcze) chłopaka. Też chciałabym tak umyć ręce, ale niestety ja nie mogę.
Znamy się od kilku lat. Poznałam go przez koleżankę ze studiów, a raczej przez jej brata. Bywałam w ich domu, oni byli kolegami. Od słowa do słowa i zorientowałam się, że to bardzo fajny człowiek. Było kilka wspólnych domówek, potem wyjścia we dwoje i zostaliśmy parą. Pasowaliśmy do siebie, bo nawet moi przewrażliwieni rodzice nie mieli nic przeciwko niemu.
Czasami zachowujemy się jak stare dobre małżeństwo, myślałam, że jesteśmy dla siebie stworzeni, ale wypadek wszystko zniszczył.
fot. Thinkstock
Stało się to w lipcu tego roku, na tydzień przed naszym wyjazdem na wakacje. Miał być Sopot, a skończyło się na tygodniach odwiedzin w szpitalu do którego trafił. Kilka złamań, uszkodzenia wielonarządowe, częściowy paraliż. Samochód z dużą prędkością wjechał w niego na przejściu dla pieszych bez świateł. To, że przeżył naprawdę można rozpatrywać w kategoriach cudu. Kiedy zobaczyłam go pierwszy raz po wszystkim, to we wszystko zwątpiłam.
Nie wstydzę się tego napisać, że on w tym szpitalu, cały w bandażach, gipsach i z podłączonymi kroplówkami, wyglądał jak zupełnie obcy człowiek. Martwiłam się i współczułam, ale uczucia jakoś tak nagle wyparowały. Postawiłam sobie za cel, że pomogę mu w dojściu do siebie, a potem się zobaczy. I chociaż jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo i jest już w domu, ja sama nie wiem, co dalej.
W wyniku tej masakry stracił czucie w nogach i porusza się na wózku inwalidzkim.
fot. Thinkstock
Pamiętam, kiedy pierwszy raz go zobaczyłam na tych dwóch kółkach. To było jak jakiś film, a nie rzeczywistość. Takie sceny widuje się w telewizji, a nagle orientujesz się, że to najbliższy człowiek jest przyczepiony do wózka i możliwe, że nigdy z niego nie wstanie. Bałam się cokolwiek powiedzieć, nie byłam nawet w stanie go prowadzić, bo za bardzo chciało mi się płakać. Tak jest zresztą do dzisiaj, bo trudno się przyzwyczaić. On nic nie może i jest tak bardzo zależny od innych.
Kiedyś wynajmował mieszkanie z kolegą, a teraz musiał wrócić do domu. Na co dzień zajmuje się nim mama. Na szczęście to nie jest daleko, więc bywam u niego często. Raczej z przyzwyczajenia i poczucia przyzwoitości, niż jakiejś wielkiej miłości. Uczucie gdzieś wyparowało wraz z problemami. Wstyd mi za siebie, ale tak się po prostu stało.
Jest coraz bardziej sprawny, czasami wypuszcza się z domu sam i jakoś sobie radzi. Nie będzie warzywem przywiązanym do łóżka. Cieszę się, ale czy to coś zmienia?
fot. Thinkstock
Tak naprawdę problemy zaczęły się nie z chwilą wypadku, ale po tym, jak zaczął się zachowywać. Od początku błagał mnie, żebym go nawet nie odwiedzała. Bo szkoda moich nerwów, on nie chce zmarnować mi życia, to nie ma sensu. Strasznie mnie to zabolało, bo wtedy jeszcze wierzyłam, że razem przez to przejdziemy. Te słowa sprawiły, że zaczęłam wątpić w jego uczucia, bo jak można coś takiego wmawiać ukochanej osobie. Wreszcie sama przestałam w to wierzyć i dzisiaj nie umiem powiedzieć, że go kocham.
Czasami sobie wmawiam, że to przecież ten sam człowiek, ale w trochę innej sytuacji. Może nie chodzi, ale to nie jego wina. Skoro jesteśmy sobie pisani, to nie powinno mieć znaczenia. Przeżyliśmy razem tyle czasu i coś takiego nie powinno nas złamać.
I wiecie co? Może nawet uwierzyłabym w to znowu, gdyby on mnie nie odtrącał. Tym bardziej, że nie wiem o co mu chodzi. Ma mnie dość? A może chce mi oszczędzić kłopotów, bo tak bardzo mnie kocha?
fot. Thinkstock
Zdaję sobie sprawę, że może chodzić o to drugie. Tak twierdzi jego siostra, której się podobno zwierzał. Podobno rozpiera go szczęście za każdym razem, kiedy mnie widzi, ale nie chce marnować mi życia. Odtrąca mnie dla mojego dobra. Ale to bez sensu, bo skoro ciągle z nim jestem, to chyba udowodniłam, że możemy to przezwyciężyć? Teraz jest tak oschły, że ograniczyłam wizyty. Wolę zadzwonić do jego mamy i zapytać, co u niego, niż przeżywać trudne chwile obok niego.
Coraz bardziej wydaje mi się, że on ma trochę racji. Gdybym się zdeklarowała, że byliśmy i będziemy razem, to nasze życie nigdy nie będzie wyglądało normalnie. Szanse na jego powrót do sprawności są praktycznie zerowe. Czy ja jestem gotowa na trwanie przy niepełnosprawnym do samego końca? Problem w tym, że nie wiem.
Są dni, kiedy chcę to przeciąć i zapomnieć, ale wiem, że się nie da. Nawet jak odejdę, to wykończą mnie wyrzuty sumienia.
fot. Thinkstock
Wiem, że czas leczy rany i może kiedyś bym doszła do siebie, ale tu już nie chodzi tylko o mnie, ani nawet o niego. Wszyscy wokół wiedzą, jak wygląda sytuacja i nie zdziwię się, jeśli tego nie zrozumieją. Stanę się czarną owcą, która dobiła niepełnosprawnego. Pozbawiła go ostatniej nadziei. Tylko, że on sam do tego dąży tymi słowami.
Zdrowy rozsądek mi podpowiada, że trzeba coś zdecydować. Może jednak go posłuchać i rozstać się definitywnie? Trwanie w takim zawieszeniu jest bez sensu, bo niszczy jego i mnie. Jeśli to jest prawdziwa miłość, to kiedyś może do siebie wrócimy. Na razie nie widzę sensu i perspektyw.
Tylko dlaczego tak bardzo boję się to przyznać?
Anna