Szanowna Redakcjo,
chcę napisać o ważnym dla mnie temacie. Czasami sama jestem sobie winna, ale to nie powód, żeby mnie tak wytykać palcami. Jestem kobietą, jak to się mówi, w sile wieku. Mam 30-kilka lat, niedawno rozstałam się z facetem. Nie dane mi było poznać tego jedynego wiele lat temu, więc teraz coraz trudniej stworzyć mi trwałą relację. Mam sporo koleżanek w podobnym wieku, większość jest już po ślubie i mają dzieci. Ja mam wizerunek tej, która dzieci najchętniej zjadałaby na śniadanie. Nienawidzę ich i gardzę wszystkimi, którzy zdecydowali się na potomstwo. Na szczęście byłam mądrzejsza od innych i do dzisiaj cieszę się wolnością.
Nie za fajnie się czuję, kiedy inni mnie tak postrzegają, ale przecież sama jestem sobie winna. Stworzyłam wokół siebie taką aurę, bo nie miałam innego pomysłu na poradzenie sobie z tą sytuacją. Nie za bardzo było z kim w tą ciążę zajść, więc na wszelki wypadek opowiadam wszystkim, że kompletnie mnie to nie interesuję. Ciągle podkreślam moją niezależność i ogromne szczęście, a w głębi duszy cierpię. Mam wrażenie, że większość kobiet w mojej sytuacji postępuje dokładnie w ten sam sposób. To tylko dobra mina do złej gry.
Nie chcę mówić za wszystkie dziewczyny i kobiety w mojej sytuacji, ale mam taką teorię. Według mnie wśród nich jest zaledwie kilka procent takich, które rzeczywiście do macierzyństwa się nie nadają, a ciąża byłaby dla nich największą tragedią. Cała reszta stwarza tylko takie pozory. Wszystko po to, żeby nie wyjść na osobę niezaradną życiowo. One też, tak jak ja, gdyby miały z kim, to chętnie by rodziły. I to nie raz. Niestety, przyciągają do siebie facetów, z którymi nie da się stworzyć rodziny, więc muszą muszą się ratować taką maską.
To, że ktoś nie ma dziecka, chociaż teoretycznie by mógł, nie wynika zazwyczaj z radykalnych poglądów. One w głębi duszy są bardzo nieszczęśliwe i niespełnione. Nie chcą się do tego przyznać, bo kto chciałby opowiadać o swojej porażce?
Nie pozostaje mi chyba nic innego, jak dalej udawać taką wyzwoloną i szczęśliwą. A po cichu marzyć o potomstwie.
Kinga
Gdybym to ja miała odpowiedzieć szczerze, sama przed sobą, to zabrzmiałoby to zupełnie inaczej. W głębi duszy nie jestem dzieciożercą, który za największy koszmar uważa zajście w ciążę. Wbrew pozorom, gdyby zdarzyła mi się wpadka, to wcale nie chciałabym się pozbyć tego „balastu”. Jestem spragniona miłości, jaka łączy matkę z dzieckiem. Jeśli wygaduję bzdury, to raczej z frustracji.
1. Lubię dzieci, a swoje na pewno bym polubiła.
2. Zazdroszczę wielu znajomym, którzy dzieci mają.
3. Instynkt macierzyński mam w sobie od zawsze, ale nie umiem go spożytkować.
4. Moim głównym celem jest szczęśliwa rodzina. Po prostu na razie mi to nie wychodzi.
5. Czas i nerwy zabiera mi raczej rozmyślanie nad tym, dlaczego mnie się to nie udało.
Taka jest prawda, do której nikogo nie dopuszczam. Wolę przykleić sobie gębę bezdusznej i samolubnej, niż mówić szczerze na ten temat. To kosztowałoby mnie za dużo emocji, pewnie bym się po drodze kilka razy rozpłakała. A ja muszę być twarda, bo taki mam wizerunek.
Gdyby zapytać moich znajomych, dlaczego nie mam jeszcze dzieci i najprawdopodobniej nigdy nie będę miała, to nie mieliby problemu z odpowiedzią. Zaraz się okaże, że „to nie dla mnie”. To im w końcu wmawiam od wielu lat. Gdyby byli do końca szczery, to okazałoby się, że:
1. Nie lubię dzieci.
2. Współczuję wszystkim, którzy mają dzieci.
3. Nie mam w sobie instynktu macierzyńskiego.
4. Mam ambitniejsze sprawy na głowie, niż rodzenie.
5. Szkoda mi czasu i nerwów na coś, co kompletnie mnie nie interesuje.
Brzmi strasznie i sama zdaję sobie z tego sprawę. Nie mogę mieć pretensji, bo wiele z tych twierdzeń usłyszeli prosto z mostu. Czasami pojawia się ten temat, więc muszę się jakoś bronić. Przecież nie powiem, że mam problemy emocjonalne, nie potrafię znaleźć odpowiedzialnego faceta, jestem już na to za stara i tak naprawdę czuję się nieszczęśliwa.
Różnica między tym, jaka jestem naprawdę i co myślą o mnie ludzie, jest przerażająca. Żeby przypadkiem się do tego nie przyznać, zawsze mam do powiedzenia coś negatywnego o dzieciach, rodzinie itd. Potem tego żałuję i dziwię się, że coś takiego przeszło mi przez usta, ale to już jest silniejsze ode mnie. Wiele razy wygadywałam bzdury typu:
„Znowu zaszłaś w ciążę? Nie masz nic bardziej ambitnego do roboty? Chcesz kolejne lata siedzieć w pieluchach i nie mieć własnego życia?”.
„Gdyby się okazało, że spodziewam się dziecka, to wolałabym się powiesić. Nie potrafiłabym być niewolnicą ciągle wrzeszczącego, płaczącego i paskudnego czegoś”.
„Kobiety decydują się na dzieci, bo nie potrafią się sprzeciwić presji. Wszyscy tego od nich oczekują. Ja się nie dałam, więc jestem jedną z nielicznych, która może być z siebie dumna”.
Wstyd mi za to, ale innego sposobu na obronę nie znalazłam. Prawda jest zupełnie inna.
Tak naprawdę miałam radykalne poglądy na temat macierzyństwa wiele lat temu. W wieku 20 lat wygaduje się różne bzdury. Problem w tym, że ta łatka do mnie przyległa, po drodze popełniłam wiele błędów i dalej muszę się tego trzymać. Chociaż bardzo nie chcę. Gdyby na mojej drodze pojawił się odpowiedzialny facet, gdybym poczuła, że to jest materiał na męża i ojca, to w jednej chwili bym to wszystko odszczekała. Bo problemem nie są moje radykalne poglądy i spaczony charakter, ale zwykły życiowy pech. Nie mam dzieci, bo nie mam z kim, a nie dlatego, że tak bardzo tego nie chcę.
Od kilku lat chcę i to coraz bardziej. Najgorsze jest to, że lata płyną, a ja do tej pory nie potrafiłam stworzyć normalnego związku. Frustracja jest tym większa, że niedługo stracę szansę na szczęście. Będę już za stara, a z tym chyba się nie pogodzę. Piszę o tym, bo kto inny by Wam to powiedział? Same pewnie znacie kobiety, które oficjalnie gardzą macierzyństwem, a w głębi duszy o nim marzą. Wydają Wam się oderwane od rzeczywistości, samolubne, niezdolne do miłości. Nie dlatego, że takie są. Wyłącznie dlatego, że same Wam to wmówiły. To jest nasza obrona.