Szanowna Redakcjo,
zawsze byłam przeciwniczką aborcji na życzenie. Pewnie wielu się narażę, ale popieram ustawę, która obowiązuje w Polsce. Przerwanie ciąży jest możliwe wyłącznie wtedy, kiedy ciąża powstała w wyniku gwałtu, zagraża życiu kobiety lub płód jest uszkodzony. To chyba lepsze rozwiązanie, niż sytuacja, kiedy każda kobieta mogłaby sobie pójść do lekarza, stwierdzić, że jednak nie chce być matką i się wyskrobać. Bo to nie jest dobry moment, bo mnie nie stać, bo nie planowałam, bo facet mnie zostawił. To nie jest wystarczający powód, by zakończyć ludzkie życie. Nawet jeśli uważamy, że to tylko płód, ten płód kiedyś stanie się człowiekiem.
Oczywiście patrzyłam na ten temat z pewnej perspektywy. Nie miałam podobnych problemów, nawet nigdy nie byłam w ciąży. Wyobrażałam sobie jednak, że jeśli sytuacja jest dramatyczna, lepiej podjąć tę decyzję i spróbować normalnie żyć. Bez narażania swojego zdrowia, ani rodzenia dziecka, które prawdopodobnie zaraz umrze, albo nigdy nie będzie samodzielne. To tragiczne rozwiązanie w tragicznym momencie, ale taki wybór powinnyśmy mieć.
Nie przypuszczałam, że kiedyś sama będę musiała decydować. Wiele przemawia za tym, bym skorzystała z tego prawa, ale to jest trudniejsze, niż można sobie wyobrazić. Na pewno nie jest tak, że kobieta jest w stanie prosto z mostu powiedzieć – dobra, pozbądźmy się problemu. Ja nie potrafię.
Lekarze naciskają, bo procedura nie jest znowu taka szybka i prosta. Potrzebna jest też jasna opinia lekarza oraz miejsce, które umożliwi przeprowadzenie legalnego zabiegu. Albo przygotowywanie się do porodu, który może się różnie skończyć... Czekają na jasną odpowiedź – tak lub nie. Jeśli będę zwlekała, niedługo nie będzie już takiego wyboru.
Boję się, że moje dziecko będzie potwornie cierpiało i nigdy nie będzie mogło samodzielnie żyć. W pewnym sensie skazuję go na wegetację, bolesne zabiegi (problemy z sercem itd.) i uzależnienie od nas. Boję się, że ani ono, ani ja, nigdy już nie zaznamy normalności i spokoju. To będzie ciągła walka, która być może nie przyniesie efektów.
Z drugiej strony...
Boję się, że nie dam sobie rady z tak chorym dzieckiem. Że jeśli przeżyje, to będzie oznaczało mój powolny koniec. Poświęcę mu się bez reszty. Zapomnę o mężu, pracy, radości. Nie będę miała czasu i możliwości na kolejne dzieci. Zostanę z nim sama. Wyjąca z bólu, przerażenia i bezsilności.
Czy w takiej sytuacji można z czystym sumieniem wybierać? Na pewno nie. Im mniej mam na to czasu, tym bardziej siebie nienawidzę.
Niestety, mąż mi tego nie ułatwia. Dużo rozmawiamy, ale on nie potrafi podjąć takiej decyzji. Ciągle robimy sobie rachunek sumienia. Czy dalibyśmy radę, co będziemy musieli poświęcić, jak będzie wyglądało nasze życie. Za każdym razem wychodzi na to, że normalny człowiek nie jest w stanie tego rozstrzygnąć. Powiedział tylko, że jako matka będę wiedziała. On zaakceptuje wszystko i nigdy nie będzie miał pretensji. Ani wtedy, jeśli skorzystam z prawa do przerwania ciąży, ani wtedy, kiedy okaże się, że będziemy musieli wszystko poświęcić.
Chyba wolałabym jasny sygnał – zrób to, albo nie rób tego. Tak samo wyglądają rozmowy z moją mamą. Według niej nie da się dobrze wybrać. Byłam pewna, że będzie bardzo przeciwna, ale nie. Ona też dostrzega problemy, które mogą się pojawić, jeśli dziecko przyjdzie na świat. Oczywiście chciałaby wnuka, ale nie za wszelką cenę.
Czasami, kiedy mam lepszy humor, zaczynam myśleć o tym, że jednak korzystam z tego prawa. Maleństwo odchodzi, ale nigdy nie zostanie przez nas zapomniane. Zachodzę w kolejną ciążę, rodzę zdrowe dziecko, żyję tak, jak sobie wyobrażałam. Jesteśmy szczęśliwi, nie musimy się szarpać i walczyć o każdy kolejny dzień.
Potem pojawiają się myśl, które dobrze znamy z ust radykalnych przeciwników aborcji. To przecież człowiek, życie, najwyższa wartość. Chore, upośledzone, niesamodzielne, ale jednak dziecko. Jeśli skazuję je na śmierć, to sama powinnam przestać żyć.
Czuję, że jestem z tym naprawdę sama. Mąż i rodzina wspierają niby bez względu na wszystko, ale co bym nie zrobiła – i tak pewnie będzie źle.
Żaneta
Miałam to szczęście, że w ciążę zaszłam nie z przypadkowym facetem, z którym nic mnie nie łączy, ale ukochanym mężem. Jesteśmy tuż przed trzydziestką, od 3 lat w małżeństwie. Stwierdziliśmy, że to najlepszy moment na powiększenie rodziny. Staraliśmy się niemal przez rok. Nic z tego nie wychodziło, więc podejrzewałam najgorsze – bezpłodność. Okazało się, że oboje jesteśmy zdrowi i tak naprawdę nie wiadomo, w czym problem. Wreszcie się udało. Niedawno dowiedziałam się, że będziemy rodzicami. Już to sobie wyobrażałam. Planowaliśmy imię, zastanawialiśmy się, jak urządzić pokoik, czy damy sobie radę.
Ostatnie rutynowe badania zakończyły się długimi konsultacjami z trzema lekarzami. Jeden zobaczył coś niepokojącego i poprosił o pomoc innych specjalistów. Wreszcie zaproszono nas na rozmowę, w czasie której dowiedziałam się, że istnieje podejrzenie poważnego uszkodzenia płodu. Trzeba jeszcze wykonać dodatkowe badania, ale musimy brać pod uwagę, że nie jest dobrze.
Diagnoza: zespół Downa i problemy z narządami wewnętrznymi. Zupełne kalectwo. Jeśli przeżyje, nie będzie samodzielne i być może nigdy nie wyjdzie ze szpitala.
To był dla nas i wciąż jest – koniec świata. Mieliśmy plany i wszelkie możliwości, by przyjąć do swojej rodziny maleństwo. Być może nie zarabiamy najlepiej, pracujemy ciężko i często brakuje nam czasu, ale damy radę. Z mojej strony jest tylko mama, ze strony męża – schorowany tata. Oni też się strasznie cieszyli. Dzisiaj sytuacja wygląda zupełnie inaczej, bo stanęłam przed wyborem. Urodzić i liczyć na cud, który niemal na pewno się nie zdarzy, czy poświęcić się, nie wiedząc, co będzie.
Jeśli donoszę ciążę i urodzę – nic nie jest przesądzone. Tak samo prawdopodobne jest to, że dziecko umrze po kilku godzinach na świecie, albo okaże się silne i będziemy musieli podjąć ogromny trud. Leczenie i dbanie o niego przez całe życie. To może potrwać kilka albo kilkadziesiąt lat. Wszyscy wiemy, że człowiek z zespołem Downa, do tego z wieloma innymi wadami, nigdy nie będzie samodzielny.
Wiecie co sobie pomyślałam? Przecież to moje dziecko. Co by nie było, muszę dać radę. Pokocham je bez względu na wszystko. Trzeba będzie, to poświęcę swoje życie dla niego. Z czasem to nie jest już takie oczywiste. To oznacza cierpienie dla niego i dla nas. Nie umiem rozstrzygnąć, co jest większą wartością. Pozostały 3 tygodnie walki z myślami.