Mam na imię Agnieszka i za dwa tygodnie będę obchodzić 32 urodziny. Uważam, że jestem obecnie w najlepszym momencie swojego życia. Spełniam się zawodowo, nie narzekam na swoją pensję, mam własne mieszkanie i wspaniałego partnera. Jesteśmy razem już prawie od 10 lat, a Adrian to moja bratnia dusza. Rozumiemy się bez słów i mimo że od czasu do czasu przechodzimy drobne kryzysy, zawsze możemy na siebie liczyć.
4 lata temu podjęliśmy decyzję, że chcemy razem zamieszkać. Początkowo nie było cukierkowo, wiadomo jak to jest. Mnie wkurzały rozrzucone na podłodze skarpetki, jego moje zapędy do pedantyzmu. Posprzeczaliśmy się kilkakrotnie o drobiazgi, ale dzisiaj nie wyobrażamy już sobie, że mielibyśmy mieszkać osobno.
Układa się między nami wspaniale, więc nie chcemy niczego zmieniać. Mam na myśli ślub. Małżeństwo nie jest nam potrzebne do szczęścia, ponieważ oboje nie chcemy mieć dzieci. Papier z urzędu mógłby nam wręcz zaszkodzić, bo wtedy przestalibyśmy się o siebie nawzajem starać.
Tak było z kilkoma moimi koleżankami. Jedne wychodziły za mąż na studiach, inne tuż po obronie, a teraz większość z nich albo jest rozwódkami, albo zdradza swoich mężów i szuka wrażeń na boku. Te z nich, które jeszcze są mężatkami, zwierzają mi się czasem, że ślub to był błąd i że zazdroszczą mi tego życia na kocią łapę. Znam chyba tylko jedną koleżankę, która jest zadowolona ze swojego małżeństwa. No ale ona miała wesele zaledwie półtora roku temu, jeszcze pewnie pożałuje tego kroku. Choć oczywiście życzę jej jak najlepiej.
Odechciewa mi się ślubu i dzieci głównie po wizytach w domu mojej starszej siostry. Aneta ma 35 lat, a wygląda co najmniej na 40. Wyszła za mąż na pierwszym roku studiów. Ona i Jurek wpadli, więc nie było wyjścia. Potem przytrafiło im się jeszcze dwoje dzieci i teraz wychowują trójkę. Gnieżdżą się w trzypokojowym mieszkaniu, Aneta nie może znaleźć stałej pracy i tylko raz na jakiś czas sobie dorabia. Na głowie Jurka jest utrzymanie całej tej wesołej gromadki. Do późna siedzi w biurze, a jak wraca do domu, to nawet nie przytuli Anety. Warczą na siebie i co chwilę sobie dogryzają. Przykładnym małżeństwem są tylko od święta, jak z odwiedzinami wpadają rodzice lub teściowie.
Ja nie chciałabym takiego życia. Często rozmawiamy z Adrianem o tym, jakimi jesteśmy szczęściarzami. Żadnych pieluch, żadnych kłótni, żadnego zaciskania pasa. Pieniądze możemy bez wyrzutów sumienia wydawać wyłącznie na własne przyjemności. Uwielbiamy podróżować, chodzić na zakupy i jeść w modnych restauracjach. Póki co nie czuję instynktu macierzyńskiego. Być może nigdy go nie poczuję i wcale nie jest mi z tym faktem źle. Już dawno minęły czasy, kiedy kobiety w wieku 25 lat wychowywały dwójkę, czy nawet trójkę własnych dzieci.
Niestety, moi rodzice nie są w stanie zrozumieć, dlaczego do tej pory Adrian nie poprosił mnie o rękę. Ich zdaniem życie na kocią łapę to hańba i wstyd. Domagają się od nas, żebyśmy się pobrali i żebym zaszła w ciążę „póki jeszcze mogę”. Na nic zdają się tłumaczenia, że przecież mają już troje wnuków, a ja na matkę się nie nadaję. Oni i tak wiedzą swoje. Jak ostatnio u nich z Adrianem byliśmy, mój ojciec otworzył szafę i zaczął nam pokazywać nowy garnitur, który zamierza założyć na nasz ślub. Mojemu chłopakowi zrobiło się głupio, mnie tym bardziej. Powiedziałam tacie, że na darmo wydał pieniądze, bo nie zamierzamy się nigdy pobrać. Oczywiście skończyło się awanturą…
Poradźcie mi, jak mam rozmawiać z rodziną, bo jestem bezsilna. Przecież nie robię im na złość, żyjąc z Adrianem na kocią łapę. To moje życie i mój wybór. Chyba powinno się dla nich liczyć przede wszystkim to, że jestem szczęśliwa, a nie to, że sąsiedzi im dogryzają. Jedna upierdliwa sąsiadka na każdym kroku powtarza mojej mamie, że Adrian wpędzi mnie w lata, zostawi i zostanę starą panną. Nawet jeśli czeka mnie taka przyszłość, to przecież nie wyjdę za mąż ze strachu przed samotnością. Samotnym można być i w małżeństwie, o czym przekonały się moje znajome i moja siostra.
Niech każdy żyje tak, jak mu pasuje. No właśnie, tylko jak wytłumaczyć to moim rodzicom?
Agnieszka