HISTORIA KAROLINY, 20-LETNIEJ KASJERKI
Milena, 38 l. Z roku na rok, dbając o dom obcych ludzi, odkłada decyzję o założeniu własnej rodziny. Dziś żałuje, że zrezygnowała zmacierzyństwa, tylko po to by niańczyć cudze dzieci.
Milena doskonale pamięta dzień, w którym zrozumiała, że zrobiła wszystko, by znaleźć pracę w kraju i zdecydowała się poszukać zatrudnienia za granicą. Jako pielęgniarka mogłaby w Norwegii zarobić o wiele więcej niż tutaj i może wreszcie zdołałaby wyprowadzić się od rodziców, poznać mężczyznę, urodzić dziecko, o którym marzyła. Bała się jednak samotnej podróży do Skandynawii – miała 30 lat, nie znała języka, nie miała żadnych oszczędności. Znajomej, Sylwii, która kilka lat wcześniej podjęła odważną decyzję o emigracji, bez trudu udało się ją przekonać do bezpiecznej alternatywy – miała na próbę przyjechać do Wielkiej Brytanii, zamieszkać tymczasowo u niej i coś sobie znaleźć.
Stojąc z jedną walizką na lotnisku, czuła się jak dziecko na pierwszej szkolnej wycieczce. Zdezorientowana, zagubiona, samotna. Rodzice nie pochwalali jej decyzji, ale nie zatrzymywali siłą. – Oni chyba także zdawali sobie sprawę, że jeśli czegoś ze swoim życiem nie zrobię, na zawsze pozostanę bezrobotną starą panną na garnuszku mamusi. Czekając na samolot, snułam plany. Pomyślałam wtedy, że musi się udać, że znajdę pracę jak wielu naszych rodaków i szybko odbiję się od dna.
Pierwsze kłopoty pojawiły się jednak tuż po przekroczeniu domu Sylwii. Okazało się, że jedyne wolne miejsce to kącik w dostępnym dla wszystkich ośmiu lokatorów salonie, w którym nie miała szansy poczuć choćby odrobiny intymności. W kuchni panował bałagan, łazienka sprawiała wrażenie nigdy nie sprzątanej. gospodyni nawet nie starała się stworzyć miłej atmosfery. – Natychmiast zapowiedziała, że daje mi dwa tygodnie na znalezienie nowego lokum. Byłam na lodzie. Nawet jeśli udałoby mi się coś niedrogiego znaleźć, nie byłabym w stanie opłacić czynszu z góry. Sylwia zasugerowała, żebym zatrudniła się jako pomoc domowa i zamieszkała w pokoju przy rodzinie.
Znalezienie zatrudnienia w roli pomocy domowej, sprzątaczki czy opiekunki do dziecka nie było dla pochodzącej z Polski pielęgniarki problemem. Sylwia skontaktowała ją z agencją pośrednictwa pracy i już po kilku dniach żegnała, pomagając przenieść walizkę przez próg. Milena, pełna nadziei, wprowadziła się do domu zamożnego małżeństwa z dwójką kilkuletnich dzieci. Już pierwszego dnia przekonała się, że państwo pracują po 12 godzin na dobę i nieszczególnie przejmują się dobrem maluchów, dążąc wyłącznie do pomnażania majątku.
- Dom był wielki, pięknie urządzony. Nigdy wcześniej nie mieszkałam w takich warunkach. Dostałam jednak do własnej dyspozycji klitkę bez szczególnych wygód. Musiałam wstawać około 6 rano, żeby zdążyć się wyszykować, przygotować śniadanie, uprasować strój do pracy dla państwa. Margaret była dyrektorem agencji reklamowej, Andrew zarządzał sporym zespołem ludzi w dużej korporacji. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że mnóstwo zarabiają – każde z nich miało piękny samochód, wypełnioną ubraniami garderobę, na zakupy kazali mi jeździć do luksusowego sklepu spożywczego z oporowymi cenami.
Milena szybko zorientowała się, że zdaniem jej nowych pracodawców 30-letniej pielęgniarce szacunek się nie należy. Wyznawali niewolniczą zasadę – płacisz i wymagasz. Niestety – niemożliwego. – Musiałam być na każde ich zawołanie. Na początku ustaliliśmy, że wychodne mam w każdą niedzielę popołudniu. Przez pierwszy miesiąc nie dali mi jednak ani chwili wytchnienia, zawsze coś bardzo ważnego, jak na przykład zakupy czy kawa ze znajomymi, im wypadało i zmuszali mnie do siedzenia w domu z ich dziećmi.
Opieka nad dziećmi, gotowanie, sprzątanie i drobne prace w ogrodzie pochłaniały Milenie całe dnie. Wieczorem, gdy strudzona kładła się spać, nie miała sił nawet myśleć o ewentualnych zmianach. Ale najgorsze chwile przychodziły w weekendy, kiedy do Margaret i Andrew przychodzili znajomi lub rodzina. Panowie z prawdziwą rozkoszą drwili z młodej Polki, panie szydziły z jej skromnych strojów i słabej znajomości języka. Pytały wyniośle, czy ma narzeczonego, zaprzeczenia kwitując złośliwym uśmiechem.
- Margaret, która sama nie miała pojęcia o prowadzeniu domu, uwielbiała mnie krytykować. Wiem, że w ten sposób odreagowywała stres nagromadzony w pracy, ale mimo to było mi przykro. Podle czułam się także podczas wspólnych wakacji. Gdy oni wylegiwali się na plaży, jak musiałam biegać w upale po sklepach, bo im zachciało się soku, którego nigdzie nie ma.
Gdy raz na kilka miesięcy przylatywała do Polski na Boże Narodzenie, Wielkanoc czy tydzień urlopu, z wielkim trudem zachowywała zimną krew. Bardzo chciała opowiedzieć rodzicom, jak jej w Anglii źle, ale nie mogła ich rozczarować. Karmiła więc ojca opowieściami o satysfakcjonującej pracy w szpitalu, a mamę historiami o kiełkującym uczuciu do młodego lekarza. Nieśmiałe pytania o wnuki zbywała śmiechem. Gorzkim śmiechem przez łzy.
- Dziś mam 38 lat i czuję, jakby każdy miniony rok przeciekł mi przez palce. Niczego się nie dorobiłam. Gdzie się podziały te młodzieńcze ideały, marzenia? życie boleśnie zweryfikowało moje nadzieje. Służąc przez wiele lat obcym ludziom, zapomniałam o sobie. Doglądając w chorobie cudze dzieci, zapomniałam, że chciałam mieć własne. Sprzątając codziennie ich wielki dom, zapomniałam że nie mam swojego. Przyjmując z pokorą każdą obelgę, zapomniałam że też jestem człowiekiem, który zasługuje na szacunek.
Lilka Tylman
Zobacz także:
Wyszłam za mąż przed maturą (1)
Wyszłam za mąż przed maturą (2)