Nigdy bym nie pomyślała, że spotka mnie coś takiego. Wiadomo - człowiek nie zakłada najgorszego dla siebie. Innym może przydarzyć się wszystko, ale przecież nie nam. Zawsze byłam optymistką, więc kiedy dowiedziałam się o ciąży, nie miałam żadnych wątpliwości jak potoczy się moje dalsze życie. Urodzę zdrowe dziecko, będę szczęśliwą mamą, wkrótce zostanę żoną i ta rodzinna sielanka będzie trwała już zawsze.
Jednego nie przewidziałam - że coś może pójść nie tak. A poszło bardzo nie tak, o czym bardzo niedawno poinformował mnie lekarz. Dziecko, które noszę w sobie jest chore. Ciąża nie jest zagrożona, urodzi się i będzie żyło. Ale co to za życie? Mówię o zespole Downa. Nie ma żadnych wątpliwości, że właśnie to nam się przydarzyło. I nagle przestałam wiedzieć, kim tak naprawdę jestem. Kiedyś rozwiązanie byłoby dla mnie oczywiste, a dziś niczego nie wykluczam.
Nie jestem jakąś zagorzałą przeciwniczką aborcji, bo dopuszczałam do myśli sytuacje, kiedy to uzasadnione rozwiązanie. Ale chodziło raczej o gwałt lub ryzyko zgonu matki, niż coś takiego.
Zobacz również: HISTORIA AGATY: „Moje dziecko ma Downa”
fot. iStock
Teraz mogę potwierdzić, że łatwo się mówi. Jak problem jest wirtualny, to można znaleźć rozwiązanie każdej sytuacji. To nas nic nie kosztuje. Ale jak przychodzi co do czego, to człowiek naprawdę nie wie jak się zachować. Życie wszystko weryfikuje. Jestem na to przykładem. Sama nie wykluczam przerwania ciąży, a wszyscy wokół mnie (których bezpośrednio to nie dotyczy) są za tym, żebym urodziła. Bo dziecko to dar, życie jest święte, nie będzie tak źle, ludzie z Downem są wspaniali i w ogóle…
To wszystko prawda, ale gdzie w tym wszystkim jestem ja? Nikt nie zastanawia się, co czeka mnie. A na pewno będę musiała zrezygnować z pracy, być całodobową opiekunką nie przez pierwszych kilka lat, ale całą resztę życia. Możemy nie podołać finansowo, małżeństwo nie musi tego przetrwać (o ile zdążymy wziąć ślub), stracę znajomych i nic dobrego już mnie nie spotka. Moja rola zacznie się ograniczać do matki chorego dziecka.
Ale prosto powiedzieć - musisz urodzić i wszystko będzie w porządku. Szczerze? Wątpię. Na pewno pokochałabym to maleństwo, ale kosztem wszystkiego. Kosztem samej siebie.
Zobacz również: Aborcja? Jestem na TAK
fot. iStock
Mam 26 lat i dopiero co skończyłam studia. Zaczęłam pracę w zawodzie. Mam narzeczonego, zdrowych rodziców i wspaniałych przyjaciół. Zawsze czułam się silna i niezależna. A teraz? Jestem mała, słaba, od kilku dni tylko płaczę i nie widzę dla siebie ratunku. Przede wszystkim dlatego, że ani jedna osoba nie myśli w ten sam sposób co ja. Nie mówię, że jestem przekonana do aborcji i na pewno to zrobię. Ale jest taka możliwość. Tymczasem wszyscy wokół widzą to inaczej. Dla nich donoszenie ciąży i poród jest oczywistością. A nie mówię wcale o ludziach konserwatywnych, wierzących czy jak to mówią - nawiedzonych.
To osoby głównie młode, przebojowe, znające świat, wykształcone i dalekie od Kościoła. Ale pewne swoich przekonań. Chyba, że tylko tak twierdzą, żeby mnie nie urazić? Przecież nie wiedzą, co mi chodzi po głowie. Prawda jest taka, że boję się o tym powiedzieć komukolwiek. Nawet narzeczonemu. On też przekonuje, że damy radę, ale kto wie, co tam sobie faktycznie myśli. Może też chciałby się pozbyć problemu. Ale nie chce być mordercą.
Tak są postrzegane kobiety w podobnej sytuacji. I między innymi dlatego wciąż się waham. Chyba nie umiałabym żyć z piętnem zabójczyni. Najpierw musiałabym się wyzbyć takiego myślenia. Tak zwani obrońcy życia osiągnęli cel i mnie zastraszyli.
Zobacz również: Co gwiazdy sądzą o aborcji?
fot. iStock
Jestem za młoda, żeby podejmować takie decyzje. Jestem za młoda, żeby urodzić i wziąć na siebie taką odpowiedzialność. Jestem za młoda, żeby przerwać ciążę i męczyć się z wyrzutami sumienia. To nie tak miało być i sytuacja po prostu mnie przerasta. Czasu coraz mniej. Za chwilę będzie już za późno na wątpliwości. Jak się na nic nie zdecyduję, to rozwiązanie będzie tylko jedno - rodzić. A jeśli wtedy dojdę do wniosku, że nie chcę i nie podołam? Mam wokół siebie tyle bliskich osób, ale z żadną nie mogę otwarcie porozmawiać.
Boję się ich osądu. A oni pewnie mojego i dlatego nie zawsze są szczerzy. A może są i faktycznie dla nich to takie oczywiste? Wybaczcie, ale dla mnie nie. Muszę pamiętać o tym, że główny ciężar spadnie na mnie, jak to na każdą matkę. Narzeczony, a wkrótce mąż, pewnie będzie dobrym ojcem. Ale on pójdzie sobie do pracy. Ja zostanę w domu. I tak do końca. Więc niech nikt mi nie mówi, że to wspólna sprawa i odpowiedzialność rozkłada się 50/50.
Przez 80 procent czasu myślę o tym, żeby przerwać ciążę. W chwilach zwątpienia jestem radykalną przeciwniczką tego rozwiązania. I jak tu nie zwariować?
Anonim