Jestem przerażona tym, co się ze mną dzieje. Zawsze uważałam się za rozsądną dziewczynę, która potrafi zadbać o siebie i powiedzieć „nie”, kiedy trzeba. Wydawało mi się, że idę dobrą drogą. Zdałam dobrze maturę, skończyłam prestiżowe studia, potem staż, a zaraz po nim oferta stałej pracy w korporacji. Imponował mi ten szklany wieżowiec, własne biuro, wkrótce kilku podwładnych. Już na początku nie mogłam narzekać na pieniądze, a z każdym miesiącem na moim koncie lądowało ich coraz więcej. Oczywiście nie chodzi o chwalenie się, ale po 5 latach była to wielokrotność średniego wynagrodzenia. Świetnie, prawda?
Okazuje się, że nie do końca. Pieniądze wydaję jedynie na wynajem pięknego mieszkania, w którym i tak tylko sypiam. O ile w ogóle mam taką możliwość. Nikogo do siebie nie zapraszam, a jedyni ludzie spoza pracy, z którymi mam kontakt, to moi rodzice... Trochę żałosne. Byłam już w kilku związkach. Każdy z tych facetów był naprawdę interesujący i coś mogło z tego wyjść. Niestety, to oni dziękowali za znajomość, zanim przerodziła się w coś głębszego. Dzisiaj się nie dziwię. Byłam korporacyjnym robotem bez uczuć. Romantyczna kolacja, upojna noc, wspólne wakacje – to wszystko mogło zaczekać. Ja miałam dużo roboty i na tym się skupiałam.
Żaden z nich nie wytrzymał ze mną dłużej niż miesiąc czy dwa. Grono znajomych momentalnie zmniejszyło się do kilku osób, z których do dzisiaj pozostały chyba dwie... Mam z nimi stały kontakt. Przez Facebooka. Moje życie towarzyskie ogranicza się do sztywnych pogawędek w czasie lunchu lub cudem wyrwanych 5 minut na papierosa. I tak muszę uważać na to, co mówię. Współpracownicy nie powinni wiedzieć, co naprawdę we mnie siedzi. Jestem kobietą od konkretnych działań, mam przynieść zysk i tyle. Praca to moje życie. W tym ostatnim względzie to jednak nie poza, ale tragiczna prawda.
Kiedy uda mi się wyjść z biura, od razu robi mi się słabo. Nie wiem co ze sobą zrobić. Pozostaje powrót do pustego mieszkania, szklanka alkoholu na uspokojenie i nadrobienie kilku godzin snu. Brzmi to jak opowiastka z amerykańskiego filmu o pracoholikach, ale to rzeczywiście tak działa!
Na razie nie mam chyba odwagi, ale coraz mocniej zastanawiam się, czy tego nie rzucić. Pieniędzy na jakiś czas wystarczy, a ja wreszcie bym odetchnęła. Mogłabym się zastanowić co dalej. Mam kilka niespełnionych marzeń – przytulna kafejka, w której można porozmawiać lub poczytać, projektowanie wnętrz, własny pensjonat w jakimś uroczym zakątku Polski... W czymś takim bym się spełniła. To także wymaga czasu i pracy, ale przynajmniej nie musiałabym się zarzynać. Może wreszcie odzyskałabym równowagę i byłabym w stanie stworzyć prawdziwy związek, mieć czas dla przyjaciół i rodziny...
No właśnie, znowu snuję plany i automatycznie ściska mnie w żołądku. Coś w środku mówi mi, że nie mogę odejść z pracy, bo bez niej nic nie znaczę, że sobie nie poradzę. Potrzebuję silnego impulsu, by wreszcie się odważyć. Mam pieniądze, mam pomysły i marzenia, ale brakuje mi przekonania. Wiem, że tak działa uzależnienie, ale chciałabym z tym zerwać. Nie chcę obudzić się za kilka lat w pustym łóżku, w pustym mieszkaniu, bez kogokolwiek, do kogo mogłabym się odezwać. Rodziców kiedyś zabraknie, a ja pewnie oszaleję. Postawić wszystko na jedną kartę? Zacząć realizować marzenia? Chciałabym, ale cholernie się boję.
Bożena