Tego typu placówki nie są polskim wymysłem, w zachodniej Europie już w latach 60. XX wieku ogromną popularnością cieszyły się punkty sprzedające używaną odzież na wagę, często zlokalizowane w garażach, stąd też nazywano je powszechnie „garage”. Obecnie szacuje się, że klienci na całym świecie wydają rocznie ponad 4 miliardy dolarów na tego typu ciuchy.
Polski rynek odzieży używanej szacowany jest na 5-6 mld zł. W naszym kraju działa blisko 30 tysięcy ciucholandów, które każdego roku sprowadzają ponad 100 tysięcy ton towaru. I zwykle nie mają problemów ze zbytem, czemu trudno się dziwić, gdy prześledzimy choćby badania przeprowadzone przez Główny Urząd Statystyczny. Wynika z nich, że ponad 10 milionów dorosłych Polaków ubiera się w lumpeksach. Natomiast w ankiecie TNS OBOP 42 proc. przyznało się do regularnego bywania w ciucholandach, kolejne 13 proc. robi tam zakupy sporadycznie.
Sklepy z używaną odzieżą przyciągają nie tylko biedniejszą część społeczeństwa, której nie stać na zakupy w sieciówkach czy markowych butikach. Często można w nich spotkać kobiety z pierwszych stron gazet. Na przykład Monika Brodka chętnie przyznaje, że jej oryginalne stylizacje w większości pochodzą z „second handów”. „Oprócz bielizny, w ciucholandzie mogę kupić wszystko” – twierdzi piosenkarka. „Wiem, jaką emeryturę dostaje moja mama, i głupio mi wydać pięć tysięcy złotych na ubranie, które włożę raz, zrobią mi w nim zdjęcie i pójdzie na dno szafy” – dodaje w rozmowie z „Twoim Stylem”.
„Lubię szperać w lumpeksach, a także robię zakupy w sklepach sieciowych. Najważniejsze przecież, by wszystko razem odpowiednio się komponowało” – przekonuje Karolina Malinowska, a Izabela Trojanowska wyjaśnia, że lubi zaglądać do ciucholandów, bo traktuje je jak… muzeum sztuki.
Nawet polska ikona stylu, czyli aktorka Małgorzata Kożuchowska nie stroni od wizyt w second handach, choć najbardziej gustuje w zagranicznych sklepach. „W Londynie czy Barcelonie to jest dopiero uczta! Można tam znaleźć coś naprawdę oryginalnego, za niską cenę i praktycznie nie znoszonego” – zapewnia gwiazda.
Zobacz także: Najpopularniejsze jeansy w Internecie. Żadne inne spodnie nie zdobyły tylu polubień! (Ładne?)
Fot. Thinkstock
Co nas przyciąga do ciucholandów? Ze wspomnianego już badania TNS OBOP wynika, że dla 60 proc. Polaków podstawowym kryterium jest niska cena sprzedawanych tam ubrań. Co czwarty klient docenia jednak przede wszystkim ich oryginalność. 7 proc. podkreśla duży wybór, a dla 3 proc. ciuchy z lumpeksów są po prostu modne.
Oczywiście nie wszystkie kobiety są entuzjastkami sklepów z używaną odzieżą. „Zastanawiam się, jak możecie tam wchodzić. Przecież już z daleka cuchnie zanaftalinowanymi, używanymi szmatami. W śmietnikach też grzebiecie? Bo to przecież to samo. Na pewno obok kontenerów można znaleźć czasem zapakowane, „prawie nowe” ubrania” – pisze na jednym z internetowych forów Dagmara.
„Chyba dawno nie byłaś w ciucholandzie. Czasy śmierdzących lumpeksów już dawno się skończyły. Dziś pojawia się coraz więcej second handów, gdzie można znaleźć nawet nowe ciuchy z końcówek serii, gdzie jest czysto i pachnąco. Szczerze powiedziawszy, poza nazwą sklepu i bardzo przystępnymi cenami, nic nie wskazuje na to, że odzież jest używana” – przekonuje Kinga.
Ewa wpada do ulubionego lumpeksu średnio 2-3 razy w tygodniu. „Przede wszystkim dlatego, że można tam znaleźć ciekawe, ładne ciuszki, których w modnych sklepach nie znajdziesz, a jakość w stosunku do ceny jest nieproporcjonalnie wysoka, za kilka złotych można kupić praktycznie nowe dżinsy czy oryginalną kieckę” – wyjaśnia.
„Ubieram się w takich sklepach, choć stać mnie na nowe rzeczy. Tylko po co przepłacać, skoro tutaj kupuję stroje, których na pewno nie będzie nosiła żadna inna dziewczyna na imprezie czy w pracy. Ostatnio urządzałam mieszkanie i w second handzie znalazłam piękne zasłony za 50 zł, za które w normalnym sklepie zapłaciłabym pewnie około 800 zł” – dodaje Ewa.
Fot. Thinkstock
Lumpeks prowadziła przed laty mama autorki bloga „Baba na wku_wie”, która do dziś z sentymentem wspomina tamte czasy. „(…) Te magiczne worki, które nie wiadomo, co kryły, czasami serię zupełnie nowych dżinsów, a czasami stare, śmierdzące ciuchy po budowlańcach, spleśniałe od wilgoci kurtki. Naprawdę, można tam było znaleźć wszystko” – opisuje.
Do dziś pozostała fanką sklepów z używaną odzieżą, choć stosuje trochę inną strategię niż większość klientek ciucholandów szturmujących je w dniach dostawy i często zaciekle rywalizujących między sobą o najfajniejsze ubrania. „Widziałam, jak kobiety potrafią walczyć o jedną sukienkę tylko dlatego, że jedna z nich wyglądała w niej dobrze, nieważne, która jak wyglądać będzie. Sama kiedyś wypróbowałam. Ściągnęłam z wieszaka bluzkę i krzyczę do mojej mamy przez cały sklep: „widziałaś co to za firma? Kurde, że za duża na mnie”. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Trzy inne podleciały i chciały złapać. Ostatecznie bluzka skończyła z oderwanym rękawem… A naprawdę była ładna” – opisuje blogerka.
Jej zdaniem cała sztuka polega na cierpliwym szukaniu. „Chodzę do lumpeksów w piątym, szóstym dniu po nowym towarze, kiedy ciuchy są przebrane, mniej ich na wieszakach, a cena taka, że za trzy pary spodni dla moich dzieci, dwie koszulki, koszulę męską (dla mnie), kurtkę i sukienkę płacę niecałe 30 złotych. To wtedy bez przepychania się, przerzucam wieszak po wieszaku ubrania w kolorze, który mi odpowiada” – wyjaśnia.
Odwiedzając ciucholand warto też pamiętać, by bezrefleksyjnie nie kupować wszystkiego, co wpadnie nam w ręce. Na przykład bielizny. Używane majtki, kąpielówki czy kostiumy kąpielowe nawet po wypraniu mogą byś sprawcami zakażeń narządów intymnych czy chorób skóry. Unikajmy również produktów dla dzieci, np. butów, które skutkują zniekształceniem stóp i wadami postawy oraz zabawek, których po prostu nie uda się skutecznie zdezynfekować, a maluch z dużym prawdopodobieństwem będzie brał je do buzi.
RAF