Kilka miesięcy temu przeprowadziłam się do nowego miasta. Musiałam, bo praca mnie do tego zmusiła. Zostawiłam wszystkich i jakimś cudem się odważyłam. Wydawało mi się, że jakoś daję radę, ale złapałam się na czymś niepokojącym. Coraz częściej poprawiam sobie humor przy pomocy alkoholu. Nie mówię o wyjściach ze znajomymi, bo ich tutaj zbyt wielu nie mam, ale o zwykłe siedzenie w domu.
Tak naprawdę, to już nie wyobrażam sobie wieczoru, żeby czegoś nie chlapnąć. To nie jest tak, że chleję do upadłego czystą wódkę, bo jej nie lubię. Ale kieliszek czy dwa czegoś delikatniejszego, jak najbardziej. Lubię martini, wino, koniak. Coraz częściej zastanawiam się, czy nie przesadzam. Nie upijam się, ale sam fakt, że zaraz po wejściu szukam czegoś na wieczór...
Jak się okazuje, że nie ma już nic w butelce, to się wkurzam, bo muszę wyjść i coś kupić.
Nie wiem, czy to alkohol mnie uspokaja, czy sam fakt, że siedzę sobie z kieliszkiem. Co by to nie było, totrudno mi już inaczej. W weekend potrafię w siebie wlać trochę więcej, bo w końcu nie muszę rano wstać. Kobieta ze spożywczego w bloku śmieje się, że muszę mieć wielu gości, bo tak często coś u niej biorę.
To mnie uderzyło i zaczęłam nad sobą myśleć. Jeśli uzależnieniem jest to, że dla relaksu muszę się czegoś napić, choćby mały kieliszek słabego wina, to chyba wpadłam. Tylko co to za uzależnienie, skoro mi nie chodzi o to, żeby się upić?
Mam problem, czy sobie go wymyśliłam?
Ola